piątek, 1 czerwca 2012

Rozdział 7 "Niech żyje bal!"


                Marmurowe schody prowadziły do wnętrza imponującego gmachu ratusza, podświetlonego od zewnątrz niewielkimi latarenkami. Kolumny podtrzymywały bogato zdobiony płaskorzeźbami tympanon – w większości sylwetki smoków oraz kwiaty lilii. Pod spodem wykuto w kamieniu napis: „Sprawiedliwość jest pierwszym krokiem do niebios”. Bezimienna wiedziała, że słowa te stanowiły maksymę niegdysiejszego burmistrza jej miasta. Z obu stron schodów znajdowały się poręcze, okolone girlandami kwiatów. Czarnowłosa dotknęła jednej z nich i zapatrzyła się w górę, na niebo. Ponad budynkiem lśniły gwiazdy na granatowym, czystym firmamencie. W oddali błyszczał również księżyc – była pełnia, pora najlepsza dla magii, wilkołaków i innych stworów rodem z baśni i bajek opowiadanych przez matki na dobranoc. Dziewczyna uśmiechnęła się lekko, biorąc w palce fałdy swojej zielonej sukni. Uniosła ją nieco w górę, by nie pobrudzić, i ruszyła w stronę wejścia do ratusza. Jeszcze zanim przekroczyła próg, nasunęła na twarz maskę. Dopiero wykonawszy tę czynność, wsunęła się do środka.
                Pierwszym, co rzuciło jej się w oczy, był tłum poprzybieranych w maski licealistów, którzy potworzyli większe bądź mniejsze grupki. Dostrzegła też stojące samotnie osoby, opierające się smętnie o ściany. Po obu stronach olbrzymiej sali stały dwa długie stoły, zastawione wszelkiego rodzaju napojami i przekąskami. Czarnowłosa wiedziała, że gdy zaczną się tańce, stoły te zostaną przysunięte do ścian. Gwar rozmów nie zdołał całkowicie zagłuszyć grającej na samym końcu pomieszczenia, na podium, orkiestry. Melodia była łagodna, idealna do tańca, lecz młodzi ludzie nie kwapili się jeszcze do tego. Ponadto czekali na znak jednego z radnych, bowiem to on miał kierować imprezą.
                Bezimienna spojrzała w górę, na sufit, z którego zwieszały się kryształowe żyrandole, dając przymglone nieco światło. W kandelabrach na stołach płonęły również świeczki. Ściany zdobiła broń – od szabel i mieczy po włócznie i sztylety. Wypolerowana stal odbijała drżące płomienie świec. Dziewczyna dostrzegła ponad podium niewielki balkon, z którego miał przemawiać radny. Wiedziała, że uszykował dla licealistów wiele niespodzianek, lecz znała tylko jedną z nich. Tej nocy, magicznej nocy, wszystko może się wydarzyć.
                Rozejrzała się trochę, próbując rozpoznać kogoś ze swojej klasy. Miała jednak z tym problem, gdyż widziała wszystkich w niecodziennych strojach – dziewczyny w sukniach balowych, chłopcy w białych koszulach i smokingach. Identyfikację uniemożliwiały również maski na twarzach. Dostrzegła w końcu sylwetkę Mariki. Choć jedna znajoma osoba! Podeszła do niej szybkim krokiem.
- Hej – przywitała ją uśmiechem ruda licealistka. Bezimienna odpowiedziała tym samym i wzięła ze stojącego obok nich stołu szklankę z sokiem pomarańczowym. – Bal zaczyna się dokładnie za… dwie minuty. Mam tylko nadzieję, że ktoś będzie chciał ze mną tańczyć. Z tobą to wiadomo, ty jesteś ładna, ładniejsza ode mnie… Masz powodzenie u chłopaków, ja nie.
                Brunetka spojrzała na nią z zaskoczeniem. Nigdy jakoś nie zwracała szczególnej uwagi na amory licealistów, nie zwróciła większej uwagi na zainteresowanie płci przeciwnej jej osobą. Nie uważała tego za ważne, ale też miała nadzieję, że tej nocy (magicznej nocy!) ktoś do niej podejdzie i z nią zatańczy. Najlepiej ktoś przystojny…
                Ktoś. Pff.
                Dobra, ktoś szczególny.
                Tylko tyle?
                No…
                Wstydzisz się, że kochasz D…
                CICHO!
                Ahahah.
                Siedź cicho, wstrętny głosie.
                Rzeczywiście, głos w jej głowie ucichł, a ona rozglądała się wokoło, wciąż nikogo nie rozpoznając. Zniechęciła się tym. Pogrążyła się całkowicie w rozmyślaniach, nie słuchając paplającej Mariki. Wreszcie do jej świadomości przebiły się oklaski kierowane w stronę radnego. Wszyscy stali zwróceni w kierunku balkonu, wpatrując się w twarz niemłodego, lecz wciąż krzepkiego, mężczyzny.
- Szanowni licealiści! Witam was, niektórych po raz kolejny, innych po raz pierwszy, na corocznym balu! Dzisiejsza noc jest wyjątkową, jak zapewne sami odczuliście. Tej nocy… Spełnią się marzenia wielu, choć niektórzy mogą się zawieść. Taka jest moc tej tradycji i nikt jej nie złamie. Dzisiejszej nocy wytańczycie się za wszystkie czasy, tak, że jutro nie będziecie mogli wstać z łóżka. Jednak, jak co roku, wieczór balu kończy się czymś szczególnym, czego nikt nie zapomni…
                Bezimienna poczuła przebiegający po plecach dreszcz. Od dawna czekała na ten bal…
- Przypominam i informuję tych, którzy tej tradycji nie znają: do północy nie wolno nikomu zdjąć z twarzy maski. Dopiero o tej godzinie, kiedy ja dam sygnał, wszystkie pary się zatrzymują. Chłopak ma obowiązek zdjąć dziewczynie maskę i pocałować ją. Ale nie w policzek, nie w czoło ani gdzie indziej.
                Przez salę przebiegła fala śmiechu.
- Musi ją pocałować w usta. Moi panowie i panie, nie ma zamiany! Ta osoba, z którą będziecie tańczyli akurat ten taniec, powinna uczynić zadość tradycji. Pamiętajcie również, że szykuję inne niespodzianki. Bądźcie gotowi na wszystko, a przede wszystkim – bawcie się dobrze! Oficjalnie ogłaszam: bal uważam za rozpoczęty!
                Orkiestra zagrała głośniej. Licealiści rozstąpili się, zostawiając pośrodku miejsce dla tańczących. Stoły z przekąskami powędrowały pod ściany. Zaczęły się tworzyć pierwsze pary, lecz większość była jeszcze niepewna i niezdecydowana. Bezimienna stała wciąż razem z Mariką, nie mając zamiaru się nigdzie ruszać. Obie obserwowały, jak liczba stojących bez pary osób gwałtownie się zmniejsza. W pewnej chwili podszedł do nich czarnowłosy chłopak.
- Witam szanowne panie – zaczął wesoło. – Mościa pani, czy obrazisz się, jeżeli skradnę tobie twoją uroczą rudowłosą towarzyszkę?
                Czarnowłosa pokręciła szybko głową, choć zrobiło jej się nieco smutno. Marika odeszła, a ona wciąż nie dostrzegała tego, którego by chciała zobaczyć. Wiedziała jednak, że w tym momencie zatańczyłaby z pierwszym lepszym chłopakiem. Tak też się stało. Kiedy niewysoki, piegowaty blondyn zaprosił ją na parkiet, bez protestu odłożyła szklankę z sokiem i dała się wciągnąć w wir tańca.
                Uwielbiała tańczyć. Zawsze i wszędzie. Rzadko kiedy miała jednak okazję zrobić to porządnie, bowiem za dyskotekami nie przepadała. Ludzie skakali tam tylko w rytm muzyki, która zresztą była równie ogłupiająca i ogłuszająca, jak ich pseudo taniec. Bezimienna wolała płynność, wolała taniec tradycyjny, kiedy stawiała kolejno precyzyjne kroki na posadzce. Teraz, kiedy patrzyła w niebieskie oczy jej partnera, czuła się dziwnie, choć jednocześnie lekko. Ona prowadziła, jasnowłosy nie znał w ogóle kroków. Starał się tego nie okazywać, ale denerwował się – sam nawet nie wiedział, czym. Usilnie próbował nie popełnić żadnej gafy, zerkając co chwilę w bok, na swoich rówieśników, tańczących o niebo lepiej. Muzyka z wolna ucichła, koniec pierwszej rundy… Pamiętaj, musisz wytrzymać do północy, więc za bardzo nie szalej. To jeszcze trzy godziny, tylko trzy godziny, aż trzy godziny… Wiele osób i tak na ów wewnętrzny głos nie zważało. To był ich czas – parkiet należał do nich i tylko do nich. Splecione dłonie, zmrużone oczy… A gdzieś tam, het, daleko, błyszczący księżyc… Chciałoby się zatrzymać chwilę, nie czuć zmęczenia nóg, nie czuć lecącego z szybkością błyskawicy czasu. Szkoda tylko, że to niemożliwe…
                Bezimienna stwierdziła, że chwilowo ma dosyć. Wyślizgnęła się z objęć chłopaka i podeszła do stolika. Wybrała szklankę z wodą i wypiła ją jednym duszkiem. Musiała odpocząć jakiś czas, gdyż wiedziała, że inaczej za długo nie pociągnie. Do północy zostało jeszcze sporo czasu, trzeba wytrzymać i się do tej godziny nie połamać ani nie zmęczyć za bardzo. O dwunastej trzeba przecież być na parkiecie. Po paru sekundach wróciła na środek, przechodząc w ręce kolejnego licealisty, potem jeszcze innego, lecz żaden z nich nie był tym, z którym pragnęła zatańczyć. Później wyczuła zmianę w rytmie muzyki, melodia przyspieszyła, jakby coś zapowiadając. Dziewczyna poczuła, że jej serce przyspiesza, że zaczyna walić gwałtownie o żebra. Uśmiechnęła się tylko, mając nadzieję, że nikt tego nie słyszy. Jej samej wydawało się, że powoduje straszny hałas.
                Żyrandole rozbłysły nagle mocniej, sekundę później zgasły. Światło świec zniknęło również. Na sali zapanowały ciemności, ponieważ drzwi wejściowe zostały uprzednio zamknięte. Licealistów nie ogarnęła jednak panika, większość domyśliła się, jaki był koncept radnego, zwłaszcza, że do północy zostało już niewiele czasu, dokładnie dziesięć minut. Panowie wymieniali się ukradkiem partnerkami, niektórzy trafili na te, w których się ukradkiem podkochiwali. Część dziewczyn nie wiedziała, co się dzieje, a co sprytniejsze stosowały te samą technikę, co licealiści.
                Czarnowłosa zdała sobie sprawę, że ręka chłopaka, z którym dotąd tańczyła, wyślizgnęła się z jej uścisku. Jednak na jego miejsce zaraz przyszedł inny. poczuła jego dłoń na swojej talii. Uścisk był pewny i dawał irracjonalne poczucie bezpieczeństwa. Spletli swoje dłonie. Bezimienna zaciekawiła się, kto właściwie jej teraz towarzyszy. Niech to światło się wreszcie zapali! – błagała w myślach. Żyrandole rozbłysły dopiero minutę później, dzięki czemu dziewczyna mogła spojrzeć na swojego partnera. Miał brązowe, kręcone włosy, bardzo podobne do włosów Dawida. Brunetka wiedziała jednak, że to nie on. A szkoda – przemknęło jej przez głowę.
                Orkiestra zagrała ponownie. Tańce rozkręciły się na nowo, już nikt nie podpierał ścian. Krok do przodu, krok w tył, obrót… Piękne chwile. Szkoda tylko, że nie z tym, z kim bym chciała. Swoją drogą, byłby niezłym chłopakiem… Szczęściara z tej, która na niego trafi. Na jej wargach wykwitł delikatny uśmiech. Ciepły uścisk dłoni działał kojąco, a szczęście płynące z pląsów sprawiało, że chwila zamieniała się w przepiękny sen. Bezimienna przestraszyła się, że czar zaraz pryśnie, że się obudzi. Drgnęła. Chłopak wyczuł to. Pogładził ją po ręce, przekonując, że nie śni, a on jest prawdziwy.
                Tylko gdzie jest Dawid?
                Nie mogła się opędzić od przykrego uczucia, że wziął ją za wariatkę. Nic dziwnego, nie odzywała się w ogóle, do mówienia używała palców, zachowywała się nienormalnie…
                Zdefiniuj nienormalnie.
                Nietypowo?
                Być nietypowym znaczy być oryginalnym. Czym zatem się tak przejmujesz?
                Przecież on mógł mnie wziąć za idiotkę…
                Ale może tak nie pomyślał?
                Nie rób mi złudnych nadziei. Idź już spać.
                Dobranoc, mała pesymistko.
                Westchnęła cichutko z niezadowoleniem, jednak nic nie mogła poradzić na gryzące ją wyrzuty sumienia. Dobra, koniec – skarciła się w myślach. – Co ma być, to będzie i tyle.
- Proszę o uwagę. – Z galerii dobiegł ich znowu głos radnego. – Panowie, żadnych zamian! Północ za dwie minuty. Mam nadzieję, że zasad nie muszę przypominać. Najlepsza z całego balu chwila nadchodzi wielkimi krokami… Uwaga, jedenasta pięćdziesiąt dziewięć. Przygotujcie się. Uwaga…
                Zapadła cisza, przerywana jedynie tykaniem ogromnego, wiszącego nad balkonem zegara, na którego Bezimienna nie zwróciła wcześniej uwagi. Wszyscy wpatrywali się teraz w tarczę i przesuwającą się z wolna wskazówkę sekundnika. Potem zaczęli odliczać.
- Dziesięć… Dziewięć… Osiem… Siedem… Sześć… Pięć… Cztery… Trzy! Dwa! Jeden!
                Partner Bezimiennej odwrócił się w jej stronę. Dziewczyna powoli wyciągnęła przed siebie ręce, dotykając maski na jego twarzy. Zsunęła ją. Poczuła się bardzo oszołomiona, zobaczyła bowiem… Dawida. Jego brązowe oczy patrzyły na nią z radością i… czułością? Teraz on zdjął jej maskę, rzucając na posadzkę. Pochylił się do przodu. Ich usta się zetknęły…
                A czarnowłosą ogarnęła euforia.


                Płomienie wzbijały się wysoko w górę, osmalając ściany i sufit budynku. Miały strawę – setki, tysiące znajdujących się tutaj woluminów. Lizały kartki, pochłaniając żarłocznie zawartą w nich treść, zamykały raz na zawsze wiele światów. Wgryzały się w grube tomiszcza, obracając wszystko w popiół. Znikały praca i dorobek wielu pokoleń…
                A wszędzie leżał popiół…
                Tej nocy nie ostała się żadna kartka, żadna książka.
                Biblioteka Główna spłonęła całkowicie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz