Ołówek lekko
sunął po papierze, kreśląc linie i zataczając szerokie kręgi. Kreska po kresce
powstawał szkic szkolnego boiska. Tu drzewa, tu trawa, tu plac do gry… Wszystko
musiało zachować proporcje. Tu trzeba nieco pogrubić, tu nieco wymazać. Lekkie
ruchy nadgarstka były oszczędne, lecz wystarczające. Konary narysowane, teraz
liście. Jakoś trzeba jeszcze zaznaczyć światłocień. Przecież świeci słońce,
zatem rysunek nie może być ponury. Do tego pobieżne szkice sylwetek kolegów z
klasy. Nie, nie tak. Może tu, z boku? Teraz wygląda lepiej. A gdyby tak dodać
do tego ptaki? Ptaki są wolne, mogą latać, dokąd chcą… Nie to, co ludzie. Ci są
przywiązani do swoich spraw. Cudownie byłoby wzbić się wysoko, zobaczyć gwiazdy,
niesplamione mgłami miasta… Albo chociaż wrócić nad jezioro. Stamtąd też jest
piękny widok. Jezioro… Nie powinnaś
tam wracać. Jednak nigdy nie umiesz się powstrzymać. Zresztą tam jest twój dom.
Dom. Kiedyś nim nie był, nie dla ciebie.
Czarnowłosa
dziewczyna odłożyła ołówek i wyjrzała przez okno, za którym rozciągał się
obiekt jej zainteresowania. Wyglądał kubek w kubek tak, jak na jej rysunku. Na
szarym betonie rozciągającym się między dwoma wysokimi koszami licealiści z
równoległej klasy grali w koszykówkę, nieco dalej kilka dziewczyn wygrzewało
się w promieniach słońca. Większość uczniów spacerowała alejami wytyczonymi
wzdłuż starannie utrzymanych trawników, które okalały budynek szkoły. Parę osób
odpoczywało na ławkach ustawionych wzdłuż ścieżek, chowając się w cieniu
rozłożystych konarów starych kasztanowców. Czuło się niepowtarzalną atmosferę
ostatnich dni lata. Ostatnich dni, kiedy jeszcze można było poczuć promienie
słońca na twarzy, ostatnich dni, kiedy nie dokuczało zimno i nie padał deszcz,
ostatnich dni, kiedy wszędzie można się natknąć na nici babiego lata,
rozdmuchiwane przez wiatr. Właśnie z tego korzystali teraz licealiści i w
szkolnym budynku nie było nikogo poza siedzącą na parapecie dziewczyną i gronem
pedagogicznym zgromadzonym w pokoju nauczycielskim.
Ciszę przerwał
ostry dźwięk dzwonka. Licealiści niechętnie opuszczali boisko, ruszając z wolna
do sal lekcyjnych. Szurały buty o wykładzinę na korytarzu, słychać było również
stukot odsuwanych krzeseł i zatrzaskiwanych drzwi. Ciągle jednak między klasami
przelewał się tłum, przerzedzając się dopiero przy schodach na wyższe piętro.
Czarnowłosa również wstała z parapetu, zagarnąwszy uprzednio notatnik do
powycieranej, zielonej torby. Pamiętała, że ma teraz język polski w sali
naprzeciwko. Koło niej przebiegali ostatni spóźnialscy, spiesząc się na lekcje.
W klasie czarnowłosej panował jeszcze rozgardiasz, choć nauczycielka miała
zjawić się lada chwila. Większość uczniów siedziała na ławkach, tocząc długie
rozmowy i dyskusje. Co bardziej zapominalscy licealiści odrabiali z tyłu
lekcje, każąc kolegom się osłaniać i pilnować, czy nie idzie polonistka, będąca
zarazem ich wychowawczynią. Lekcje profesor Piórkowskiej zwykle były nudne,
lecz dawała się za to ona łatwo namówić na pozaszkolne wycieczki i dyskoteki.
Dzięki temu klasa II C mogła szaleć do woli.
Dziewczyna
usiadła w swojej ulubionej ławce pod oknem, niedzielonej z nikim. Wyjęła z
torby książki i położyła na blacie, przygotowując się na kolejną pogadankę.
Drzwi otworzyły się sekundę później i weszła szczupła kobieta o brązowych
włosach przetykanych gdzieniegdzie siwymi pasemkami, dzisiaj upiętymi w ciasny
kok. Była ubrana w granatowy sweter i długą do ziemi, szarą spódnicę. Omiotła
bystrym spojrzeniem zamarłą nagle klasę i położyła na biurku stertę papierów,
trzymaną dotąd w dłoniach.
- Dzień dobry – powiedziała cichym, lecz zdecydowanym głosem. –
Chciałabym wam kogoś przedstawić. Poznajcie Marikę.
Do klasy wsunęła
się średniego wzrostu dziewczyna. Mrużyła oczy, jakby mierząc każdego spojrzeniem.
Szybko jej twarz rozpromienił uśmiech, dzięki czemu wydawała się ładniejsza niż
na początku. Miała kręcone, rude włosy i usianą piegami twarz. Na jedno ramię
zarzuciła niedbale czarny plecak.
- Usiądź tam, pod oknem – wskazała jej miejsce nauczycielka. – W
trzeciej ławce. Koło Bezimiennej.
Ruda
przemaszerowała dziarsko przez pół klasy, odprowadzana więcej niż bardzo
zainteresowanymi spojrzeniami rówieśników. Nie przejmując się tym, spokojnie
usiadła na krześle obok pochłoniętej szkicowaniem czarnowłosej i wyjęła
książki.
- Za chwilę oddam wam wasze sprawdziany. Muszę z przykrością
stwierdzić, że się nie popisaliście zbytnio. Na dwadzieścia pięć osób w klasie
tylko jedna otrzymała piątkę, są dwie czwórki, a cała reszta to tróje, dwóje i
jedynki! – Polonistka zaczęła od wypracowań o Hamlecie, które pisali cztery dni
temu. – To jest karygodne! Jak wy w ogóle tę sztukę przeczytaliście? Mordujecie
Szekspira! Ciekawe, co on by powiedział na to, że Ofelia była matką Hamleta, a
Horacjo królem Danii i zabił następcę tronu! Już gorzej chyba być nie może…
Korzystając z
przerwy związanej z oddawaniem sprawdzianów, nowa zwróciła się do swej
sąsiadki:
- Jak masz na imię?
- Ona nie umie mówić! I ma na imię Bezimienna! – wyręczyła czarnowłosą
siedząca za nią dziewczyna i z wyraźną ciekawością przyglądająca się rudej.
- Bezimienna? – Ryża dziewczyna napotkała uważne spojrzenie zielonych
oczu. Ich właścicielka skinęła lekko głową. – Dlaczego?
- Tego nie wie nikt. Ona ma we wszystkich papierach to samo, żadnego
prawdziwego imienia, tylko nazwisko – Wheatherfield. Mówią, że pochodzi z
Anglii… – Blondynka wzruszyła ramionami.
– A niemową to chyba jest od urodzenia. Nigdy nie wypowiedziała choćby słowa,
dlatego nie wymagaj tego od niej. W razie czego pisze odpowiedź na kartce bądź
pokazuje skomplikowany układ liter. Ma fajnie, bo nauczyciele stwierdzili, że
nie będą jej wyrywać do odpowiedzi. Musi pisać tylko kartkówki i sprawdziany, z
których zawsze dostaje najwyższe oceny. Teraz pewnie też tak będzie, założę się
o to. A chłopacy za nią latają! – Rzuciła się na swój test i zaraz warknęła
wściekła. – No nie, to już trzecia trója w tym tygodniu!
Rudowłosa
uśmiechnęła się, spoglądając na kartkę wciąż zajętej rysowaniem sąsiadki.
Piątka. Żadnego błędu. Dopiero teraz mogła uważniej się przyjrzeć koleżance,
ubranej w zieloną bluzę z kapturem. Nosiła również dżinsowe spodnie oraz
czerwone trampki. Długie, sięgające poniżej pasa czarne włosy spływały łagodnie
po oparciu krzesła, niemalże dotykając podłogi. Twarz szkicującej miała blady
kolor, lecz może to było złudzenie. W zielonych jak szmaragd oczach lśniły
iskierki. Nowa zrozumiała przyczynę, dla której Bezmienną interesowała się
męska część szkoły. Wiedziała, że chodzi o jej urodę, tak różną od wyglądu
innych dziewcząt w klasie. Dostrzegała również ich niechęć i zazdrość. Nie
dziwiła się jednak.
Profesor
Piórkowska przeszła płynnie do monologu o Fauście, lecz nikt nie zainteresował
się zmianą tematu. Klasa zajęta była w dużej mierze gadaniem, czego
nauczycielka zdawała się nie zauważać. Chłopcy z ostatnich ławek oglądali
ukradkiem filmy na komórkach. Nieco dalej członkowie szkolnego kółka
chemicznego bawili się w wymyślanie nowych nazw związków i obrzucali się
chemicznymi sucharami. Dziewczyny siedzące pod ścianą zaśmiewały się z tego, co
któraś z nich przed chwilą powiedziała. Ktoś nucił cicho, ktoś w kącie jadł
kanapkę z salami. Z kolei Bezimienną w całości pochłonęło odtwarzanie z pamięci
widoku jeziora, roztaczającego się z położonego niedaleko szkoły wzgórza. Nie istniało
dla niej piękniejsze miejsce. Wiedziała, że gdy tylko skończą się lekcje,
wrzuci do torby książki i tam pobiegnie, jak co dzień. Dzisiaj jednak zew
jeziora był silniejszy niż zwykle i Bezimienna nie zamierzała mu się opierać.
Mijały kolejne
godziny, nudne jak zwykle lekcje przeplatały się z przegadanymi przerwami. W
końcu nadeszła upragniona ostatnia lekcja. Czarnowłosej czas jeszcze nigdy nie
wlókł się tak wolno. Co chwilę spoglądała na wiszący na ścianie klasy
matematycznej zegar i liczyła, ile jeszcze zostało do chwili wolności. Nowa
koleżanka z ławki pogłębiała jej niezadowolenie, choć oczywiście czarnowłosa
tego po sobie nie okazała, co sekundę indagowana i wypytywana o błahostki.
Rudowłosej dziewczynie po wielokroć już tego dnia nauczyciele zwrócili uwagę na
temat jej gadulstwa, ta jednak się nie przejęła i wciąż monologowała.
Bezimienna nie zawracała sobie nią głowy, pogrążyła się bez reszty w
rozmyślaniach. Jej tęsknota wciąż rosła, wzbierając w sercu i uniemożliwiając
racjonalne myślenie. Spróbowała oczyścić swój umysł ze zbędnych wspomnień i
zatracić się całkowicie w nurcie wody.
Nagłe przeczucie
kazało jej otworzyć oczy i spojrzeć w bok, za okno. Nad miastem zbierały się
szaroczarne chmury, gdzieniegdzie przybierając odcień ciemnej zieleni. Po
chwili lunął z nich deszcz, uderzając o bruk chodnika i rozpryskując się na
dachach sąsiednich domów. Czuło się nadchodzącą burzę. Niebo co chwilę
przecinały zygzaki błyskawic, oślepiając na moment wzrok. Słychać było również
echo przetaczających się grzmotów. Zerwał się porywisty i silny wiatr,
targający koronami pobliskich drzew. Ziemia została pokryta gałęziami, konarami
drzew oraz zerwanymi i drżącymi liśćmi. Wicher uderzał wściekle niedomkniętym
oknem sąsiedniego budynku. Na oczach Bezimiennej szyba rozbiła się w drobny
mak. Teraz do okien podeszli już wszyscy, wystraszeni. Czuli, że to nie jest
zwykła burza. Jeszcze przed chwilą świeciło słońce, a teraz ono znikło. W
dodatku przyszła mgła, tak gęsta, że nie było widać niczego więcej niż na parę
centymetrów.
Nikomu się nie
uśmiechało wychodzić w taką pogodę na dwór, lecz w końcu byłą to ostatnia
lekcja, w domach czekały matki z obiadem, martwiąc się, co się dzieje z
ukochanym dzieckiem. Poproszona o to przez Radę Miasta, dyrekcja szkoły
ogłosiła, że dla bezpieczeństwa uczniów nikt nie wyjdzie z budynku, dopóki
burza nie ustanie. Wkrótce po tym obwieszczeniu rozdzwonił się ostatni tego
dnia dzwonek. Czarnowłosa kocim ruchem wsunęła książki do torby, ruszając
następnie do drzwi w ślad za resztą klasy. W drodze do szatni przysłuchiwała
się skargom i jękom części szkoły, dotyczącym również braku zasięgu przez
zerwane linie telefoniczne, oraz okrzykom radości drugiej połowy, mogącej teraz
dłużej poplotkować z przyjaciółmi. Dziewczyna chwyciła kurtkę i skierowała się
do wyjścia ze szkoły. Pogrążona w rozmyślaniach nie zauważyła, że zmierza
prosto na brązowowłosego, przystojnego trzecioklasistę. Zderzyli się; poczuła
na swej twarzy wilgoć. Chłopak wyszedł prosto z dworu, gdzie padał przecież
deszcz. Przeprosiła go gestem i, zanim zdążył ją powstrzymać, wybiegła w mgłę i
zimno.
Stała nad
brzegiem jeziora, wpatrując się w jego spienioną taflę i nie zważając na
siekący deszcz. Była przemoczona do suchej nitki, lecz mimo to usiadła na
równie mokrej trawie. Czuła się szczęśliwa i wreszcie wolna, nawet, jeśli
będzie musiała zapłacić za te rzadkie chwile chorobą. Po chwili po jej plecach
zaczęły przebiegać dreszcze, a podniesiona do czoła ręka poinformowała ją o
temperaturze. Nic to. Jezioro było ważniejsze… Nagły impuls kazał jej podnieść
się i zrzucić z siebie wierzchnią odzież. Zbiegła ze wzgórza i wskoczyła do
wody, która, choć z początku lodowata, stała się cieplejsza niż powietrze na
zewnątrz. Dziewczynę ogarnęła niezwykła radość i upojenie, że znajduje się w
jeziorze. Znajome wody dotykały jej skóry, pogłębiając uczucie szczęścia.
Pływała, poszukując innych, znajomych śladów. Dostrzegła płynącą tuż przy
piaszczystym dnie kolorową ławicę ryb. Uśmiechnęła się na ten widok. Zapędziła
się zbyt blisko brzegu, gdzie rosły wyschnięte teraz trzciny. Przez nieuwagę
jej dłoń uderzyła w twardą łodygę, ocierając się o ostrą krawędź liścia.
Zapiekło. Właśnie wtedy Bezimienna poczuła, że się dusi, nie mogąc złapać tchu.
Zamachnęła się, chcąc wybić się na powierzchnię, lecz nieposłuszne ciało jej
nie słuchało. Dopadł ją skurcz mięśni. Opadła z wolna na dno, przygotowując się
na śmierć. To będzie bolało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz