Zardzewiałe skrzydło bramy wykrzywiło się, zwisając
na jednym tylko z zawiasów. Rzeźby aniołów strzegących spoczynku zmarłych
wykruszyły się, pozostawiając nieładne maszkary bez nóg i rąk. Miecz jednego z
posłańców był nadłamany i nijak nie przydawał swojemu właścicielowi wyglądu
wojownika. Zastygłe w milczeniu twarze, patrzące pustym wzrokiem na przygodnego
przechodnia. Napis na zardzewiałej tablicy powieszonej przed laty na murze
głosił: „Wejdź, wędrowcze przez światy, ale pamiętaj – zmarli obserwują każdy
twój krok.” Zaczynająca się tuż przed bramą ścieżka prowadziła w głąb,
lawirując i co rusz zakręcając pomiędzy zaniedbanymi grobami.
Złowroga aura zapomnianego cmentarza wibrowała w
powietrzu, unosząc się ponad tym terenem. Spowijała go łagodnie mgła,
skrywająca wiele niedostępnych zwykłym śmiertelnikom tajemnic. Wysoko w górze
kołowały wrony, nie ośmielając się jednak opuścić niżej. Słońce znikło za
ołowianymi chmurami, na moment zapadły ciemności.
Bezimienna, czując przebiegające po plecach
dreszcze, przekroczyła z dawna ustanowioną granicę pomiędzy tymi dwoma światami
i zanurzyła się w nekropolis. Odczytywała kolejno napisy na marmurowych
nagrobkach, szukając grobu rodziny Cameronów. Dawno już tu nie była, nie
pamiętała więc jego dokładnego położenia. To
tu czy nie tu? A może kawałek dalej? Nie, muszę skręcić. Miała poczucie, że
się zgubiła w tym ogromnym labiryncie, z którego wyjście gdzieś zaginęło, lecz
w końcu udało jej się dotrzeć do celu.
Miejsce, w którym spoczywały ciała właścicieli
domu, było niejako odosobnione od pozostałych. Wąski pas usłanej liśćmi ziemi
okalał niewysoki podest wraz z płytami nagrobnymi wykonanymi z białego marmuru.
Napisy na nich głosiły: Tu spoczywają w
Bogu Karolina Cameron, Arnold Cameron i Kuba Cameron. Niech pokój będzie ich
duszom! W rogach stały dwa znicze, w których, o dziwo, drgał niewielki
promyk zapalonej świecy. Jeszcze bardziej zaskakującą ozdobą była świeża,
czerwona róża. Wszystko wskazywało na to, że jednak ktoś nie zapomniał o tym
grobie i wciąż się nim opiekował.
Czarnowłosa przyklękła przy grobie i pomodliła się
przez chwilę, wpatrując się w delikatne płatki kwiatu. Wyciągnęła rękę i wzięła
roślinę w dłonie. Ostry kolec przeciął jej skórę, nie czyniąc jednak większej
szkody. Zapach róży był zniewalający i bardzo, bardzo słodki, nieporównywalny
do żadnego innego. Jak łatwo można ten
kwiat zniszczyć… Zniszczyć, podeptać – a wszystko to dlatego, że jest tak
kruchy i nie potrafi się bronić. Z ludzkim życiem jest tak samo – pomyślała.
– ten, kto ma broń – przetrwa. Inni
odpadną zaraz na starcie. Jednak dlaczego musimy umierać? Dlaczego nie dano nam
wiecznego życia? Dlaczego chwile życia są tak ulotne i mijają szybko,
rozwiewane przez wiatr?
Nieśmiały promyk słońca przebił się przez chmury i
padł na skórę Bezimiennej, otaczając ją na chwilę złocistą poświatą. Niebo
wypogadzało się z wolna. Było dopiero południe, większość zegarów w okolicznych
domach wybijała właśnie godzinę dwunastą. Dziewczyna odłożyła różę z powrotem
na zimny marmur, z żalem stwierdzając, że powinna już wracać. Zdążyła się przyzwyczaić
do atmosfery cmentarza i pragnęła tu zostać jeszcze parę chwil. Dopiero teraz
zwróciła uwagę na niewielką karteczkę, która leżała nieopodal wśród liści.
Podniosła ją. Lady Cameron – nie zapomnę
Cię nigdy. Na zawsze Twój… Otworzyła szeroko oczy. Czarnowłosa poczuła, że
coraz bardziej zaczyna ją to przytłaczać. Przecież Cameronowie zginęli wiele,
wiele lat temu. Kiedy dokładnie? Pięćdziesiąt lat temu? Siedemdziesiąt? Kolejne
zagadki i brak odpowiedzi na nie. Czy ten autor tajemniczego liściku i opiekun
tego grobu to jedna i ta sama osoba? Dlaczego pokazał jej się Kuba Cameron?
Skąd się jesienią wzięła tu czerwona róża? Jeśli wcześniej miała nadzieję, że
jej wizyta tutaj przyniesie jakieś rozwiązanie zagadki, to się pomyliła. Skutek
był wręcz odwrotny. Schowała karteczkę do kieszeni spodni, postanawiając
jednocześnie, że odwiedzi bibliotekę główną i zdobędzie więcej informacji na
temat okoliczności śmierci całej rodziny. Przeczuwała, że nic nie jest
przypadkowe, należy tylko wpaść na odpowiedni trop. Jej duszę wypełniło nowe
uczucie. Czyżby nadzieja?
Gmach Biblioteki Głównej przytłaczał swoją
wielkością. Stał na uboczu miasta, w oddaleniu od wszelkich ludzkich siedzib,
co tylko potęgowało wrażenie. Wydawać by się mogło, że to pałac, siedziba
królów. I owszem, osoba tak myśląca o niewiele by się pomyliła. To był pałac,
tyle, że pałac książek, woluminów i rękopisów. One sprawowały niepodzielnie
władzę nad ludzką wyobraźnią, doprowadzając często do wzruszeń, płaczu czy też
wywołując uśmiech na twarzy. Tak, książki były władcami ludzi, lecz ci nie
zawsze zdawali sobie z tego sprawę, lekceważąc je bądź paląc na stosach. Jednak
książki nie żyją zwyczajnym życiem. One są nieśmiertelne. Nie przemijają,
trwając ciągle w sercach ludzi, którzy je przeczytali… I tak będzie zawsze,
niezależnie od tego, ile wieków przeminie, zawsze bowiem znajdzie się Strażnik
Książek, osoba kochająca je ponad wszystko. Ta osoba nie pozwoli książce
przeminąć.
Bezimienna powoli weszła po marmurowych schodach
prowadzących do wejścia. Spojrzała na mijane kamienne rzeźby smoków –
milczących strażników budynku. Wyciągnęła rękę i pogładziła jedną z istot po
łbie. Wydawało jej się, że patrzy wprost na nią nieruchomym, wręcz ludzkim
wzrokiem, jakby na coś czekając. Uśmiechnęła się lekko i przekroczyła próg
Biblioteki. Od razu poczuła, że znalazła się w innym świecie.
W ogromnej hali, pomiędzy regałami pełnymi książek
posegregowanych według gatunków kręciło się parę osób. Słychać było szelest
przewracanych kartek, szuranie butów po miękkiej wykładzinie oraz ukradkowe
szepty. Tuż przy wejściu stało dębowe biurko, za którym siedziała siwowłosa
bibliotekarka, zaczytana w jakiejś grubej powieści. Jednak co jakiś czas
unosiła ona głowę, omiatając salę czujnym spojrzeniem. Bezimienna dostrzegła z
boku znajome schody, prowadzące na wyższy poziom. Wspięła się po nich,
docierając do kolejnego, równie dużego pomieszczenia. Tu nie dostrzegła już
nikogo, jedynie rzędy półek, wijące się jak wąż w mrokach hali. Jednak nie
panowały tu całkowite ciemności, wiszące na ścianach lampy dawały łagodne i
ciepłe światło. Książki tutaj się znajdujące nierzadko były pokryte kurzem.
Rzadko kiedy oglądały światło dzienne, okien tutaj żadnych nie było. Zresztą i
tak w chwili obecnej znów zaczął padać deszcz.
Czarnowłosa pamiętała, że archiwum oraz zbiór gazet
z dawnych roczników znajduje się na tyłach. Ruszyła więc w tę stronę, kładąc
dłoń na grzbietach książek. Od dawna świat wyobraźni – świat książek – pociągał
ją, wabił i czarował. Dotarła w końcu do regałów wypełnionych gazetami i
spojrzała na nie krytycznym okiem. Będzie
dużo roboty – stwierdziła. – Cóż, im
wcześniej, tym lepiej. Wybrała stos znajdujący się na samej górze i
położyła go na podłodze, przyklękając tuż obok. Widziała, że gazety nie są
poukładane, więc tak czy inaczej musiała przejrzeć je wszystkie. A trochę tego
było. Sądziła jednak, że jeżeli w którejś z nich będzie wspomnienie o
katastrofie, to na pierwszej stronie.
Sterta odrzuconych czasopism wciąż rosła, a
Bezimienną zaczynały już boleć plecy. Siedziała tu już od paru godzin, wciąż
nie mogąc znaleźć upragnionej informacji. Była bliska rezygnacji, w dodatku
znowu dopadł ją okropny kaszel, wynik wczorajszej kąpieli w jeziorze. Oparła
się plecami o ścianę, dając sobie chwilę na odpoczynek. Po chwili wróciła
uparcie do poszukiwań, choć czuła, że to jest już bez sensu. Nagle jej uwagę
przykuł tytuł artykułu: „Katastrofa w Dosrtshen. Zawalił się most”. To może być to! Chwyciła szybko tę
gazetę.
„Piętnastego maja nastąpiło uroczyste otwarcie
nowego mostu kolejowego, łączącego Dortschen z Kanawą, ponad ponad rzeką
Wełtawą. Po uroczystym przecięciu wstęgi do pierwszego pociągu wsiadł burmistrz
Dortschen oraz stu mieszkańców miasteczka, w tym rodzina zasłużonego dla kraju
pułkownika Arnolda Camerona (dowódca wojsk powietrznych w czasie ostatniej
wojny – przyp. red). Katastrofa
nastąpiła w połowie drogi. Most załamał się i runął do wody. Wszyscy
pasażerowie zginęli na miejscu. Eksperci mówią o wadliwie ułożonym przęśle.
„Most projektował inżynier Beaufort, zatem wina w większości leży po jego
stronie” – mówi jeden z naszych rozmówców. Czy architekta spotka za to kara? Na
razie władze nie wypowiadają się publicznie na temat katastrofy, która
wstrząsnęła całym krajem.”
A więc most…
- pomyślała wstrząśnięta Bezimienna. – Arnold
Cameron był pułkownikiem? Ach, no tak. Prawda, przecież w albumie widziałam
sporo jego zdjęć w mundurze. No dobrze, wadliwe przęsło, ale co dalej…? Jaki to
ma związek z Kubą? Coś mi się wydaje, że to nie chodziło tylko o przęsło. Tam
się wydarzyło coś więcej. Pytanie tylko: co i jak się tego dowiedzieć?
Spojrzała jeszcze raz na nagłówek gazety. Rzuciło
jej się w oczy nazwisko architekta mostu. Beaufort, Beaufort… Skąd ja to znam? Nagle sobie
przypomniała. Przecież w miasteczku mieszkał Nathaniel Beaufort. To musi być
potomek owego inżyniera… Czy on będzie coś wiedział? Spróbować nie zaszkodzi.
Wstała i zabrała się za układanie gazet z powrotem na półkach. Sporo tego było,
ale poszło jej znacznie szybciej niż same poszukiwania. Teraz musiała tylko
postarać się o adres potomka inżyniera, nie wiedziała bowiem, na jakiej
dokładnie ulicy on mieszka.
Zeszła z powrotem po schodach na pierwsze piętro,
dostrzegając w kącie pomieszczenia niemały stos książek telefonicznych. Wzięła
pierwszą z brzegu i przekartkowała ją. Jest. Nathaniel Beaufort, ulica Szeroka
19. Zatem do akcji.
- Pożyczasz coś? – Bibliotekarka uniosła głowę znad książki,
poprawiając zjeżdżające na czubek nosa okulary w czarnych oprawkach.
Czarnowłosa
pokręciła głową i wyszła z pomieszczenia.
Deszcz wciąż
padał. Niebo wyglądało identycznie jak wczoraj, nie było ani śladu po świecącym
przed południem słońcu. Ciężkie krople uderzały o dachy domów i spadały na
ziemię, rozpryskując się w kolejne, drobne kulki. Nieliczni przemykający ulicą
ludzie chowali się pod parasolami, których radosne barwy dziwnie kontrastowały
z szarugą. Zmoknięte wróble, siedzące na drutach elektrycznych, stroszyły
piórka. Gdzieś zza płotu słychać było ujadanie psa. Ulice z nielicznymi
wyjątkami wyglądały jak wymarłe. Powietrze z wolna stawało się ciężkie,
wyczuwało się nadchodzącą burzę. Chwilę później nieboskłon przecięła pierwsza
błyskawica. Towarzyszył jej grom, który sprawiał, że po plecach przechodziły
ciarki. Ci, co jeszcze nie zdążyli się schować, robili to w błyskawicznym
tempie, nie chcąc zostać trafionym przez pioruny. Choć jeszcze wydawała się
odległa, w rzeczywistości burza zawitała już do ich miasteczka. Niedaleko
niego, w szczerym polu, rosła potężna, stara jabłoń, poobwieszana w lecie
owocami. Teraz jednak zrzuciła już nawet liście, leżące pokotem dokoła pnia.
Nagła błyskawica trafiła w drzewo, sprawiając, że stanęło ono w płomieniach.
Jabłoń wyglądała jak gigantyczna pochodnia, jedyny jasny punkt wśród tego
pomieszanego z nocą dnia.
Bezimienna
wzdrygnęła się, widząc palące się drzewo, i narzuciła na głowę kaptur swojej
zielonej bluzy. Biegiem przebyła ostatnie metry dzielące ją od domu inżyniera.
Wskoczyła na werandę i zapukała szybko do drzwi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz