piątek, 1 czerwca 2012

Rozdział 5 Sen


                Ziemia zadygotała i zatrzęsła się. Spłoszone konie wyrwały się swoim właścicielom i pobiegły w las, niektóre stanęły uprzednio dęba. Ci z mężczyzn, którzy nie zdołali utrzymać równowagi, upadli na kolana. Kobiet wśród nich nie było, ta hanza – hanza Sokołów – składała się tylko i wyłącznie z panów.

- Łapajta konie! – krzyknął herszt szajki, łypiąc groźnie szarymi oczami. – Seres, Nid – wy lecicie. Reszta za mną, na most!
                Wyznaczeni podwładni bez wahania pobiegli w las, obrośnięty licznymi mitami i legendami. Dotyczyły one w dużej mierze mieszkających tam ponoć stworzeń – driad, wilkołaków wampirów czy też strzyg. Oczywiście, według mieszkańców wioski, owych potworów i potworków było znacznie więcej i nie wszystkie odznaczały się łagodnością taką, jak driady bądź jednorożce.
                Seres i Nid nie bali się jednak, obaj służyli w wojsku, gdzie kpiono ze strachu i wyśmiewano go. Ponadto zdawali oni sobie sprawę z tego, że wszystkie te opowieści są jedną wielką bujdą i karmi się nimi małe dzieci, by nie chodziły tam, gdzie nie trzeba. Przebiegające po plecach dreszcze poczuli dopiero wtedy, gdy znaleźli się w samym sercu lasu, idąc po śladach wierzchowców. Otoczyły ich zwartą gromadą drzewa, szumiąc w pradawnym języku i odcinając całkowicie drogę powrotną. Zasyczały dobywane z pochew jatagany, obaj zbójcy trzymali teraz w dłoniach rękojeści. Stali, stykając się ze sobą plecami. Usłyszeli kopyta końskie uderzające o ubitą ziemię. Drgnęli. Zza drzew wyłoniły się sylwetki ludzi o końskich tułowiach. Centaury, stworzenia mądre i przewidujące przyszłość. Oni też byli uzbrojeni – niektórzy trzymali w rękach cisowe łuki, inni dzierżyli dwuręczne miecze. I to był początek końca.
                Herszt bandy już wchodził na drewniany most, spinający dwa odległe, porośnięte trzciną brzegi jeziora Lilien Morth. Za dowódcą podążali gęsiego pozostali należący do szajki mężczyźni. Wszyscy słyszeli legendę o Pani Jeziora, jednak nie bali się. Mieli pewność, że tu, na tych wodach, mityczna córka króla mórz im nie zagrozi.
                Szarooki dowódca poczuł, że włosy jeżą mu się na głowie, gdy zobaczył przed sobą zielonooką dziewczynę, ubraną w białą sukienkę. W czarne, bujne loki wpleciony miała diadem, a w ręce trzymała ułamaną gałązkę trzciny. Mężczyzna dałby głowę, że jeszcze przed chwilą jej tu nie było, przecież patrzył uważnie. Chyba, że był mamiony zaklęciem – na takowe mocnych nie było, chyba, że czarodziej jaki by się tu pokazał. Pani Jeziora również uznawana była za czarodziejkę, i to całkiem niezłą. Nawet więcej niż niezłą.
                Dziewczyna uniosła rękę. Na jej rozkaz wody jeziora podniosły się i potężna fala uderzyła w Sokołów, zmiatając ich z mostu. Krzyki topionych jeszcze długo niosły się po wodzie, lecz ciał jezioro nie wypuściło. Fala zniszczyła przy okazji drewniane podpory, odcinając drogę na drugi brzeg.
                Taki był koniec hanzy Sokołów.

                Przenikliwy dzwonek budzika obudził śpiącą na kanapie Bezimienną. Szybkim ruchem wyłączyła urządzenie i usiadła, targając dłonią proste, czarne włosy. Już piątą noc z rzędu śnił się jej ten sam sen – sen o podobnej do niej dziewczynie, o Pani Jeziora. Nie lubiła snów, które się powtarzały, lecz ten dawał jej dziwną siłę i satysfakcję. Co z tego, że Pani Jeziora istniała tylko w legendach?
                Bezimienna odrzuciła kołdrę i wstała. Ubrała się szybko, zjadła śniadanie i wyszła z domu, narzuciwszy na ramię pasek torby.

                Zbudowany przed laty z czerwonej cegły budynek szkoły wyłaniał się zza potężnych jesionów. Prowadząca do wejścia ścieżka została wysypana żwirem, który nieprzyjemnie chrzęścił przy każdym kroku. Zbutwiałe liście opadły na trawnik, tworząc miękki dywan. Był koniec września, początek jesieni. Za jakiś czas nadejdą mrozy, lód zetnie taflę jeziora… Wszystko zniknie pod białą warstwą puchu zwaną śniegiem. Póki co, dni są jeszcze w miarę ciepłe i należy z tego korzystać.
                Czarnowłosa pokonała schody i pchnęła ciężkie drzwi. Już na progu mignęła jej przed oczami burza pomarańczowych loków i usłyszała:
- Żałuj, że cię wczoraj nie było, a działo się, oj, działo! – Marika uwielbiała gadać i nie dawało się tego nie dostrzec. Jednak tym razem jej paplanina nie była bezużyteczna, gdyż dawała Bezimiennej wiedzę na temat tego, co wydarzyło się podczas jej jednodniowej nieobecności. – Na chemii zapalił się kosz, ale pani szybko to ugasiła… Fizyca zrobiła niezapowiedzianą kartkówkę, strasznie trudną. Namieszałam we wzorach, ech… A dziewczyny…
                Powiesiły w szatni kurtki, a pod klasę musiały już biec, dzwonek przebrzmiał parę sekund temu. Anglistka, która weszła do klasy chwilę po ostatnich spóźnialskich, oświadczyła z miejsca:
- Wheatherfield, pani Czartoryska cię prosi.
Iwona Czartoryska pełniła funkcję szkolnego psychologa. Słynęła ze swojej bystrości i dociekliwości, lecz mimo to większość uczniów ją lubiła. Wyjątek stanowili ci, którzy nagminnie łamali szkolny statut.
Bezimienna podniosła się z miejsca i wyszła z klasy, słysząc jeszcze słowa swej wychowawczyni:
- Pamiętajcie o jutrzejszym wyjeźdźcie, moi drodzy. I nie przynieście mi jutro wstydu.
                Zastanawiając się, o co może znowu chodzić, zapukała do właściwych drzwi. Usłyszawszy śpiewne „Proszę!”, nacisnęła klamkę i weszła do środka. Przy zasłanym papierzyskami biurku siedziała młoda kobieta o krótkich, jasnych włosach i niebieskich oczach. Miała drapieżne rysy, w całej jej postawie było coś orlego, władczego. Gestem wskazała Bezimiennej miejsce naprzeciwko niej.
- Panienka Wheatherfield – zaczęła wesoło blondynka. – Witam cię znowu w moich skromnych progach. Mam do ciebie kilka pytań, to nie zajmie dużo, jedynie sekundkę. Proszę, oto kartka i ołówek, możesz tu pisać… Zatem zacznijmy. Pierwsze pytanie… Co sądzisz o tej nowej dziewczynce w twojej klasie, o Marice?
- Wydaje się być w porządku.            
- Lubisz ją? – Psycholog przełożyła część papierów z jednego krańca biurka na drugi, robiąc nieco więcej miejsca dla siebie. Część z kartek powędrowała do kosza.
- Tak. – Bezimienna czuła się bardzo nieswojo, kiedy oszczędnymi ruchami nadgarstka kreśliła kolejne znaki – a wszystko to pod okiem czujnej Iwony Czartoryskiej.
- Masz przyjaciół?
- Nie. Jestem sama.
- Punkt za szczerość… A czy jesteś szczęśliwa?
                Czarnowłosa spodziewała się każdego pytania, tylko nie tego. Zamyśliła się, wpatrując się w pień rosnącego za oknem jesionu. Czy jestem szczęśliwa? Zakochana – to na pewno. Ale czy szczęśliwa? Czuję, że czegoś mi brakuje, że się kręcę w kółko… I te wszystkie zagadki, męczące i niepozwalające odetchnąć. Każdą mi grać w jakąś grę, której reguł nie znam… Wszyscy znają moje karty, lecz ja nie znam ich. A jednak mam jeszcze asa w rękawie… Bowiem oni nie wiedzą, w którym momencie swoje karty wyłożę na stół. Gra ta nazywana jest życiem. Zatem czy jestem szczęśliwa? Nie. Nie jestem. Czuję się przegrana… Choć gra jeszcze nie jest skończona. Jeszcze wszystko może się zdarzyć.
­- Tak. Jestem szczęśliwa.
- Nie widać tego po tobie… - Iwona spojrzała na nią uważnie. – Ale ty z pewnością wiesz lepiej niż jakakolwiek osoba z zewnątrz. Nie będę się wtrącać. Powiedz mi jeszcze… Czy dużo rozmawiasz ze swoimi rodzicami? Dzielisz się z nimi swoimi problemami, radościami i smutkami? Może rozmawiasz to złe słowo – zreflektowała się szybko. – Niemniej wiesz, o co mi chodzi, prawda?
                Bezimienna skinęła lekko głową, nie wiedząc za bardzo, co napisać. Nie znała rodziców, odkąd pamiętała, mieszkała sama. Za jedyne towarzystwo miała czarnego kota. Musiała skłamać, inaczej ktoś jej się może wprosić do domu i zakłócić spokój. Spokój, o ironio, którego już i tak miała niewiele.
- Owszem, dużo. Tak było zawsze… I będzie.
- Cieszy mnie to. Ostatnie pytanie i możesz iść. Czy jest tu, w szkole, osoba, której możesz zaufać, ktoś, kogo kochasz? Wybacz, że pytam tak obcesowo… Nie musisz zresztą odpowiadać, pytania nie było. Zdaję sobie sprawę, że ingeruję w sprawy prywatne.
- Tak, jest taka osoba. – Uśmiechała się, pisząc te słowa. Skończywszy, odłożyła ołówek i wyszła z tego odosobnionego pomieszczenia, które wypełniał zapach wrzosów.
                Miała w głowie straszny mętlik, jedna myśl goniła drugą. Wciąż powracały do niej zadane przez panią psycholog pytania. Gdzieś w podświadomości tłukły się jeszcze zagadki z ostatnich dni. Miała wrażenie, że nie wytrzyma, że to wszystko ją przerasta! Za dużo, za dużo, za dużo! Dajcie mi już spokój, proszę… Nie wytrzymam tego ciągłego niepokoju.
                I na śmierć zapomniała, że jutro jest całodniowa wycieczka.
                Nad morze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz