czwartek, 16 sierpnia 2012

Podziękowania

Tajemnica Wody raczej nie będzie miała swojej kontynuacji, z prostej przyczyny - nie ma za bardzo czego kontynuować. Jeśli jednak chodzi o moją twórczość, to jej nie zaprzestanę. W najbliższym czasie planuję zabrać się za TO opowiadanie, pewnie zajmę się też innymi. Tak więc jeszcze ode mnie usłyszycie...

Teraz przyszedł czas na podziękowania.

Najgoręcej pragnę podziękować Monii, Literackiej N. i Natalii, które komentowały do samego końca, podczas gdy inni czytelnicy jakoś się wykruszyli. Wiem jednak, że byli również tacy, którzy czytali, lecz nie komentowali - im również dziękuję. 

Ponadto słowa podziękowania idą również do wszystkich tych, którzy chociaż raz wsparli swoim komentarzem Tajemnicę Wody. Dziękuję zatem:

>> Asieanie;
>> Xiu-x3;
>> Zakazanej;
>> Inscriptum;
>> Lily;
>> Imloth;
>> Navii da Danzice;
>> Shin (tak, tak, wiem, że nie komentowałaś zbytnio, ale i tak nie można cię pominąć;p)
>> DomiNicce;
>> Anai;
>> Melody;
>> Błękitnej Lady;
>> smerfetcex33;
>> Serafinie Adams;
>> Yoru;
>> Animusowi;
>> Mrocznej;
>> Wtorek95;
>> anoni;
>> Vanile Fear;
>> Lady Sith;
>> Śliwce/Arachne;
>> Selenie;
>> Nieprzeniknionej;
>> GumcioBook;
>> Cuddly;
>> Moore.


Pozdrawiam wszystkich serdecznie i... do usłyszenia niebawem? 

Na zawsze wasza - Quarraena :)

Epilog

Pani Jeziora
Chłodną ma dłoń
W jej ręku trzcina
Śmiertelna broń

Tuliła łódki 
Jak matka swe dziecię
I szły na wodę
Tułając po świecie

Błękit jeziora
Wzywa mnie wciąż
Falą niesiona
Odnajdę swój dom

W hołdzie Pani Jeziora
Zbierzemy się tam
Rzucimy trzciny
Pożółkłe od ran

I odejdziemy
Żegnani pieśnią fal
O świcie słońca
 Gdy jezior niknie czar...

- KONIEC -

Styczeń - sierpień 2012

Rozdział 18 Dlaczego?!




Palące pragnienie swobodnego życia i wędrówki
Błyszczy się w mroku i rośnie we mnie
Chociaż trzymasz moją dłoń, nie rozumiesz
Więc tam gdzie ja idę, ciebie nie będzie

               
                Tak, naprawdę może ją przegrać. Ta świadomość napawała ją rosnącym wciąż lękiem. Lękiem o swoje życie. A nie, nie tylko – bo i również o życie sióstr i ojca. Jak to dziwnie brzmi… Za jednym zamachem odzyskała wszakże rodzinę i straciła ukochanego chłopaka. To bolało znacznie bardziej niż jego śmierć. Dawid Tsi’nach… Zdradził ją. Cała jego miłość była tylko pozorem, grą, dzięki której miał naprowadzić Czarnoksiężnika na jej trop. Złamane serce, jak u panienek rodem z łzawych romansów? Gorzej. Wielka, jątrząca rana w sercu. Tego chyba nikt nie zdoła wyleczyć…
                Miała wrażenie, że wszystko wokół się rozmyło i została tylko ona oraz jej przeciwnik. Widziała przed sobą duże, lśniące szafirową barwą oczy, w których błyszczały iskierki. Czarnoksiężnik najwyraźniej niezwykle się bawił, widząc jej złość, rozgoryczenie, determinację. Nie miała jednak zamiaru dania mu satysfakcji pokonania jej. Musiała wygrać – dla swojej rodziny, dla honoru… dla siebie?
                Ścisnęła mocniej w garści rękojeść miecza, starając się uspokoić. Kiedy spojrzała z powrotem na swojego przeciwnika, dostrzegła, że ma on w ręce naginatę. Strach ścisnął ją za gardło. Potwornie się bała. Nie potrafiła zbyt dobrze walczyć, broń w ręce miała jedynie kilka razy, zaś jej przeciwnik musiał być naprawdę wyszkolony. To prawda, coś umiała, ale to jednak zdecydowanie za mało w podobnym starciu…
                Zaraz potem spłynął na nią spokój. Przypomniała sobie nauki z przeszłości, które pobierała u mistrza walki jeszcze jako córka Króla Mórz. Wciąż jesteś jego córką, skarciła siebie. O ile to nie jest mistyfikacja, na co się nie zapowiadało, tak podpowiadała jej intuicja. Jednak teraz wszystko to, co było przed straceniem pamięci, wydawało jej się snem, zamierzchłą epoką.
                Wydało jej się, że ostrze jej miecza zmienia się w wiotką trzcinę i lepiej układa się w dłoni. Było to jednak tylko złudzenie. Paranoja, pomyślała.
                Miała teraz wrażenie, że jej dłoń sama atakuje i uderza w słaby – jak sądziła – punkt Czarnoksiężnika. Ten jednak skontrował. Zabrzęczała zderzająca się ze sobą stal. Wszystko działo się w spowolnieniu. Kerana widziała iskry wskrzeszane przez wirujące ostrza. Wykonywała zręcznie uniki, wykorzystując przybyłe do niej wraz z duchami przeszłości umiejętności gimnastyczne. Parowała ciosy niezwykle dobrego przeciwnika, momentami żywiąc przekonanie, że od siły uderzenia odpadną jej ręce. Wiedziała, że długo w ten sposób nie pociągnie i zginie szybciej, niż zdoła wypowiedzieć słowo „śmierć”.
                Zaraz, zaraz. Czy oni walczą w wodzie? Pałac Króla Mórz znajdował się właśnie w odmętach oceanu, więc logiczne jest, że to wszystko, co ich otacza, musi być właśnie tą złożoną z tlenu i wodoru cieczą. Jednak odnosiła zupełnie inne wrażenie – jej ruchy nie były tak wolne, jak normalnie to się dzieje przy pływaniu. Poruszała się wręcz swobodnie, jak w powietrzu.
                Dziwne.
                Wcale nie – zaprzeczył cichutki głos w jej głowie. Twoje ciało się powróciło do dawnych przyzwyczajeń… Dzięki temu, że odzyskałaś swoje dziedzictwo, poruszasz się tutaj ze swobodą niedostępną zwykłemu śmiertelnikowi…
                Zacisnęła zęby, robiąc kolejny piruet i próbując zranić Czarnoksiężnika. Nie udało jej się to jednak, ale wciąż próbowała. Nie miała wyjścia.
In search of the door, to open your mind
In search of the cure of mankind
Słowa tej piosenki przyszły do niej nagle. Dziwnie się komponowały z całą walką i wymienianymi przez obu przeciwników ciosami. Czuła się jak w dziwacznym transie, z którego nie ma wyjścia bez pomocy z zewnątrz. Świat zasnuwała dziwna, srebrzysta mgiełka, która jednak nieznanym sposobem nie przesłoniła pałających w tej chwili gniewem oczu Czarnoksiężnika. Tonęła w tym oceanie, opadała bezwolnie na dno – ze związanymi rękami, nogami, bez możliwości uczynienia choćby najmniejszego gestu.
I’m dreaming in colors, no boundaries are there
I’m dreaming the dream, and I’ll sing to share…
Kolejne słowa piosenki, przybyłe znikąd, wyprowadziły ją z transu. Znów była sobą i mogła się swobodnie poruszać. Wzdrygnęła się, przypominając sobie to, czego doświadczyła chwilę temu.  
Wpadła na pewien pomysł. Wykonała piruet, zachodząc przeciwnika od tyłu, ten jednak obrócił się razem z nią. O to chodziło, o jeden, jedyny moment dekoncentracji, kiedy można uderzyć. Spowolnionym ruchem wytrąciła Czarnoksiężnikowi naginatę z ręki, pomagając sobie… wodą. Nagięła nieco jej strukturę, by dzięki temu łatwiej rozbroić przeciwnika. Zaserwowała mu jeszcze szybkie kopnięcie w brzuch, wskutek czego mężczyzna upadł na kolana. Jego ostrze poleciało na drugi koniec sali, która się nagle zmaterializowała przed oczami zaskoczonej dziewczyny. Musiała zmrużyć oczy, by przystosować je do panującej tutaj jasności.
Help us, we’re drowning…
So close up inside!
– Kerana!
Zanim zdążyła się zorientować, co robi, odwróciła się. Mięśnie jej dłoni dopadł nagle skurcz, zbyt mocno zaciskała palce na rękojeści miecza, zaś sama broń spadła na ziemię, nieco do tyłu.
Dziewczyna założyła za ucho czarny kosmyk, napotykając wzrok brązowych oczu. Zobaczyła w nich znajome ciepło i coś na kształt…
– Uw… – Jego słowa zastygły w momencie, kiedy Kerana się obracała. Nie zdążyła jednak uniknąć ciosu Czarnoksiężnika, który chwycił jej własną broń i wbił ją w pierś Pani Jeziora. Czubek miecza wszedł w jej ciało, nurzając się w żywych tkankach i ciemnoczerwonej posoce. Mężczyzna wyciągnął z triumfem ostrze i odszedł na parę kroków, oceniając własne dzieło. Miecz Kerany wylądował po raz kolejny na posadzce, zaś zabójca właścicielki tej pięknej broni stał nieopodal i zanosił się strasznym, przesiąkniętym na skroś złem śmiechem. – NIEEEEEEEEEEE!!!
…ostrzeżenia?
Kerana upadła na kolana. Dawid znalazł się przy niej niemal od razu przy niej, przytrzymując ją i patrząc w zielone oczy, w których jeszcze tliło się życie. Było go już jednak niewiele…
– Kerana… Przepraszam… – wyszeptał. Po jego twarzy spłynęły łzy, zaś czarnowłosa wiedziała, że mówi prawdę. – To wszystko… Nie tak… Nie wiedziałem, że mam z tobą być właśnie w tym celu… Ale moje uczucia do ciebie były… prawdziwe… Zawsze, choć w to wątpiłaś. Kocham cię… – Pogłaskał ją po policzku, ocierając łzy. Tak, ona też płakała. – To wszystko przeze mnie… Przeze mnie umierasz…
Why does it rain, rain, rain down on Utopia?
Why does it have to kill the ideal of who we are?
Why does it rain, rain, rain down on Utopia?
And when the lights die down, telling us who we are…
                – To nic – wyszeptała, tracąc wszystkie siły. – To nic… Też cię kocham… Zawsze… kochałam… – Mówiła urywanymi zdaniami, próbując zebrać oddech. Brunet pogładził skórę jej ramion, wyczuwając, że pokryły się one gęsią skórką. Pochylił się do niej i pocałował w usta, namiętnie. Przypominało to Keranie wszystkie chwile spędzone razem z nim… Oddała pocałunek, przytulając się do niego mocno i nie bacząc na ziejącą w brzuchu ranę. Zarzuciła mu ręce na szyję. Dawid pogłaskał ją po czarnych, aksamitnych włosach, zaś dziewczyna rzuciła ostatnie, pożegnalne spojrzenie obu siostrom, które przypadły do niej, oraz na skutego wciąż w kajdany ojca.
                – Przepraszam… za… to… że nie uratowałam was… – wyszeptała ze smutkiem. Jej czas się kończył. Spojrzała na tulące się do niej siostry, głaszcząc je po włosach. – To nic…
                Odepchnęła na chwilę Dawida, lecz nie puściła jego dłoni. Jej własne były zimne, pokryte kropelkami potu.
                – Obiecaj mi coś – zażądała z nagłą stanowczością i siłą w głosie.
                – Co tylko zechcesz… – odparł z rezygnacją.
                – Nie próbuj się zabijać z mojego powodu. Nie żyj tylko zemstą… I zaopiekuj się nimi. – Ruchem głowy wskazała swoje siostry. – Przysięgnij!
                – Dobrze. Przysięgam.
                – Na co?
                – Na honor Pani Jeziora. – Kerana uspokoiła się. Jej spojrzenie złagodniało i zamgliło się. Oddawała ducha, z uśmiechem na ustach, w ramionach ukochanego Tsi’nach, któremu ostatecznie przebaczyła. Po kilku sekundach jej ciało zwiotczało całkowicie.
                Umarła.
                A jej zabójca wciąż się śmiał.
                So where I’m going, you won’t be in the end…
                Dawid położył dziewczynę na ziemi, robiąc to najdelikatniej, jak tylko umiał, i zamknął jej oczy. Trzymał przez dłuższy czas jej dłoń w swojej, nie mogąc się pogodzić ze stratą i potwornym bólem, który wypełniał jej czaszkę. Teraz wiedział, jak się czuła Kerana przy jego pozorowanej śmierci.
Kerana…
You’re holding my hand, but you don’t understand
So you’re taking the road all alone in the end…
Podniósł się z ziemi, pozostawiając Keranę z jej siostrami. Odwrócił się w stronę Czarnoksiężnika, którego nienawidził teraz bardziej niż czegokolwiek innego w świecie. Pałał żądzą zemsty. Musiał go zabić, zabić za całe okrucieństwo, za cierpienie, którego był przyczyną.
– Cóż, mój mały Tsi’nach… Takie życie. ­– Czarnoksiężnik wzruszył ramionami, spoglądając na swojego podwładnego z wyraźną drwiną.
Zaś Dawid widział coś, czego on nie dostrzegał. Tuż za jego plecami zmaterializowała się jakaś wypełniona jasnością brama, w której stała znajoma postać. Dzierżyła ona w ręce długi, potężny miecz, pokryty starożytnymi runami.
– Ale to życie doświadczy również ciebie – stwierdził z satysfakcją, patrząc mu prosto w oczy.
– Już więcej nikogo nie zabijesz, mój drogi bracie. Czas już na ciebie… – Usłyszeli czysty, dźwięczny głos. Czarnoksiężnik odwrócił się.
– Co, u diabła… – zaklął, widząc sylwetkę mężczyzny, będącego Białym Wilkiem, tym samym, który bronił Kerany. Mężczyzna ten nie wahał się długo – wbił ostrze swojego miecza w pierś swojego przeklętego na wieki brata, mszcząc tym samym śmierć Pani Jeziora i innych niewinnych istot, które zginęły w ciągu całych wieków jego panowania.

Niezardzewiałe jeszcze dzięki konserwującym właściwościom magii kajdany zabrzęczały, kiedy Dawid uwalniał Króla Mórz. Ten ledwo się trzymał na nogach, wycieńczony z głodu, pragnienia i zmęczenia. Podszedł jednak chwiejnym krokiem do leżącej na podłodze córki, odzyskanej po latach i zarazem utraconej…
Nawet on płakał. Głaskał Keranę po czarnych włosach, a łzy spływały po jego twarzy, tak samo, jak wieki temu, gdy rozstawał się ze swoimi córkami, chcąc ochronić je przed Czarnoksiężnikiem. Przeklinał siebie, że nie mógł zrobić niczego, żeby ją uratować. Dokładnie to samo czuł Dawid, który teraz wsunął trzcinę do zimnej dłoni dziewczyny.
Z tą uśpioną twarzą i rękoma złożonymi na piersi wyglądała, jakby jedynie zapadła w wieczny sen i miała za chwilę się obudzić.
Jednak ona nie spała. Nie żyła.

Wzburzona woda jeziora, tak ukochanego przez Keranę, obmywała brzegi plaży. Fale szumiały gniewnie, śpiewając ostatnią pieśń w hołdzie ich pani. Pieśń ta była piękna, wzruszająca… Sprawiająca, że nawet kamienne serce musiało się skruszyć. Morskie odmęty niosły wciąż niejeden sekret, z czego największym była historia Bezimiennej-Kerany, Tajemnica Wody…

~*~

Tak, popłakałam się. Nic więcej nie powiem. Jeśli nie zabiliście mnie wcześniej, zrobicie to teraz.
Stwierdziłam, że nie ma sensu tego oddzielać, i że epilog dodam razem z tym, ostatnim już, rozdziałem. Wszystkie słowa piosenki pochodzą z tego utworu, który zalinkowałam jako podkład - „Utopia” Within Temptation.

czwartek, 9 sierpnia 2012

Rozdział 17 Wyjaśnienia



Iskrzący aniele, nie dostrzegałam
twych złych intencji, uczuć ku mnie.
Upadły aniele, powiedz mi czemu,
Jaki jest powód, cierń w twoim oku?

                Zobaczyła, że wszystko przed jej oczami się rozmywa, zamieniając w kolorowe smugi. Wiatr zagwizdał w jej uszach. Zamknęła oczy, czując nagłe zimno. Nagły podmuch zmiótł ją z nóg; osunęła się na ziemię, na kolana, boleśnie ocierając skórę. Jej umysł wypełnił się tysiącem sprzecznych myśli. Nie wiedziała, co się dzieje, gdzie jest i kto krzyczał. Pragnęła tylko, by przeraźliwy, niemal krystaliczny gwizd ucichł i przestał wbijać się echem w komórki jej ciała. Miała wrażenie, że to czarodziejski wiatr, który ma za zadanie ją złamać, zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Nie była już zdolna do myślenia. Zaciskała mocno powieki, zatykając jednocześnie palcami uszy. Zwinęła się w kłębek, czując przenikający cały organizm ból.
                Potem nadeszło otępienie, po krótkiej zaś chwili wszystko znikło równie nagle, jak się pojawiło. Bezimienna, właściwie Kerana, mogła już otworzyć oczy, które musiały się jednak najpierw przystosować do oślepiającego światła. Dotąd znajdowała się w całkowitych ciemnościach, więc była to dla niej miła odmiana. Uniosła głowę. Wciąż klęczała. I nie miała zamiaru się podnosić, gdy dostrzegła – i rozpoznała – znajdujące się w sali postacie. Tuż przed nią stał ten sam starzec, który napoił ją winem. Teraz już wiedziała, że to nie było, a jedynie pułapka. Pułapka zastawiona na nią przez Czarnoksiężnika. Zrozumiała to, gdy tylko ów stary mężczyzna zaczął się przemieniać w młodzieńca o złotych włosach i lśniących zimnym błękitem oczach. Miał na sobie czarne szaty, kontrastujące z jego wyglądem. Jednak z całej postaci wyzierało zło, mocno kłując Keranę. Nie czuła się komfortowo tak blisko jego potwornej aury, lecz jakoś musiała to wytrzymać.
                Zmrużyła oczy, przenosząc wzrok na przykutą do ściany postać. Wyglądała na starszą od Czarnoksiężnika. Starszą i zmęczoną, poznała to po sposobie ułożenia ciała. Napotkała wzrok tajemniczego mężczyzny. W jego oczach koloru mętnej wody czaiło się cierpienie. Znalazła w nich również smutek. Oczy nigdy nie kłamią… Choć ciało coś ukryje, to one nie zdołają nigdy tego uczynić.
                Skądś znała tego mężczyznę. Nie wiedziała jednak, skąd… Powiodła wzrokiem po jego poszarpanym ubraniu, którego właściwie nie było – od pasa w górę był nagi, co pozwalało podziwiać wydatną muskulaturę. Zawahała się.
                Jej spojrzenie powędrowało ku dwóm drobnym dziewczynom, trzymanym przez rosłych Tsi’nach. Przyjrzała się im uważniej. Jedna z nich była niższa i najwyraźniej młodsza, choć obie musiały być starsze od Kerany. Miały na sobie przewiewne, białe sukienki, choć wyraźnie poplamione i od dawna niezmieniane. Włosy obu dziewcząt wyglądały na od dawna nieczesane – splątane i skołtunione, opadające ciemną falą na plecy. Ich oczy… Kerana spojrzała na nie jeszcze raz, nie dowierzając. Nie, to niemożliwe… Ich oczy odznaczały się tą samą barwą co jej, intensywnej zieleni. W dodatku czaił się w nich lęk, niepewność o jutro przemieszane jednocześnie z przestrogą. Teraz już jednak nieco za późno na ostrzeżenia…
W ich sylwetkach Kerana widziała coś znajomego. Bardzo znajomego. Nie wiedziała jednak, co to jest. Szybko się poddała i zrezygnowała z prób rozwiązania zagadki w imię dalszego rekonesansu. Oprócz dwóch sióstr, ich strażników, przykutego do ściany – zapewne – ojca i Czarnoksiężnika, znajdowało się tu jeszcze paru Tsi’nach, zapewne mający stanowić swoistego rodzaju zabezpieczenie.
Dziewczyna dostrzegła kogoś jeszcze. Kogoś, kogo rozpoznała natychmiast. Poderwała się na równe nogi, nie kryjąc łez i wpatrując się w szczupłą sylwetkę.
                – Dawid?! Myślałam, że… zginąłeś… – wyjąkała. – Jak to możliwe?! To jakieś kłamstwo…!
                Ona mówi. Odzyskała mowę! Jak… jak to możliwe?!
                – Wyjaśnienie zagadki jest całkiem proste – zaczął dobrodusznie Czarnoksiężnik, kładąc dłoń na ramieniu chłopaka, którego brązowe oczy wpatrywały się w znieruchomiałą dziewczynę. – To była jedynie sztuczka mająca na celu przekonanie cię, iż zostałaś sama. Zresztą zawsze byłaś sama…
                Zielone oczy Kerany zdawały się przewiercać chłopaka na wylot. Już wiedziała, co usłyszy. Wprost dygotała z wściekłości. Sam Dawid poczuł, jak zresztą i przez ostatnie dni, zżerające go poczucie winy.
                – Bowiem Dawid jest Tsi’nach – dokończył dobitnie jej przeciwnik. – Zawsze był. Otrzymał jedynie ode mnie polecenie szpiegowania cię. Rozkochania ciebie w nim nie planowałem, przyznaję – stwierdził rozbawiony – ale wyszło to jeszcze lepiej dla mojego planu. Zresztą od początku wiedziałem, że posłuży mi do jego realizacji… To właśnie on uniemożliwiał ci poszukiwania i wymazał z mapy miejscowość Awran. – Jego ton był dziwnie poufały, jakby opowiadał dziewczynie bajeczkę na dobranoc, a nie zdradzał ważne tajemnice. – A jeśli chodzi o jego pseudo śmierć – wzruszył ramionami – była ona zaaranżowana. Kilku moich podwładnych niby się na niego rzuciło, wystrzelając kulę w powietrze zamiast trafić w niego. Chodziło jedynie o to, byś uwierzyła, że jesteś sama. Bez żadnych sojuszników. A na końcu miał przyprowadzić cię do mnie… Tak, moja droga… – Urwał wreszcie, pozwalając Keranie na zadanie cisnącego się jej na usta pytania.
                – Więc to wszystko… To była fikcja? Jedna wielka mistyfikacja…? Nie! Niemożliwe…! – Czuła się oszukana jak jeszcze nigdy dotąd. Wierzyła w miłość, wierzyła, że uczucia, które chłopak do niej żywił, były prawdziwe! Ale jednak nie. Nie warto ufać ludziom. A właściwie to nie-ludziom. Zaczęła płakać. Gorycz. Oto, co zdominowało jej umysł. Zachwiała się. Osunęłaby się na podłogę, gdyby Dawid jej w porę nie złapał i nie przytrzymał. Jego uścisk okazywał się bardzo znajomy… Nie chciała jednak teraz o tym myśleć, nie po tym, kiedy ją tak okrutnie oszukał. – Puść mnie!
                Wyrwała mu się i cofnęła się o kilka kroków, jak małe, zaszczute zwierzątko. Brunet uniósł ręce w przepraszającym i jednocześnie błagalnym geście.
                – Nie zrobię ci krzywdy… – powiedział cicho.
                – Akurat – prychnęła. Głos jej zadrżał, wiedziała to, ale nie mogła już cofnąć swoich słów. – Nie zbliżaj się do mnie. Nie zbliżaj się, do cholery! Ty pieprzony… – Zaczęła się krztusić słowami. Chciała rzucić w jego stronę najgorsze obelgi, jakie znała, lecz uparte wyrazy nie chciały przejść przez jej gardło. Czuła na sobie spokojny wzrok brązowych oczu i to podziałało na nią uspokajająco.
                Uspokajająco?! IDIOTKA! On ci zrobił coś gorszego, niż można zrobić w świecie…
                W zapadłej nagle ciszy oboje usłyszeli śmiech. Cichy, zimny. Śmiech Czarnoksiężnika.
                – Oj, Kerano, Kerano, jakaś ty głupiutka i naiwna. – Pokręcił głową z niezadowoleniem, przestawszy się śmiać.
                Obrzuciła go nienawistnym spojrzeniem.
                – Jesteś słodka, gdy się złościsz – rzucił wesoło. – I jestem pewien, że Dawid to potwierdzi, nieprawdaż, Dawidzie? I sądzę, że twoje siostry i ojciec z pewnością się ze mną zgodzą.
                Siostry? Ojciec? W jej głowie zaszumiało od przypływu informacji. Niby część rzeczy się wyjaśnia, ale jeszcze nie wie wszystkiego…
                – Nie wiedziałaś? – Czarnoksiężnik spojrzał na nią z udawanym zaskoczeniem. – Twój ojciec to Król Mórz… Twoje siostry – władczynie wody… I ty, ostatnia z tej trójki, której mi brakowało do kompletu. Jesteś Panią Jeziora, Kerano.
                – Jak… jak to możliwe? Skąd wiesz, że to ja? – wyszeptała, jeszcze bardziej zszokowana – o ile to w ogóle było możliwe. Jakimś cudem wiedziała, że stojący naprzeciwko w dumnej pozie mężczyzna nie kłamie, choć było to całkiem możliwe. Jednak nie tym razem. I wciąż nie wiedziała, dlaczego teraz już może mówić, oczekiwała wyjaśnienia tej zagadki.
                – Panuję nad oceanami… A one niosą różne tajemnice, ta zaś była największą Tajemnicą Wody. – Rozciągnął wargi w uśmiechu. – Chcesz posłuchać swojej historii? Proszę bardzo. Zaczęło się od pojedynku twojego ojca i mojego… Nie będę ci opowiadał jego szczegółów, bo to nieistotne, ważne jest natomiast to, że ja wygrałem. Nagrodą miało być całe podwodne królestwo wraz ze wszystkimi jego skarbami… Lecz największymi skarbami byłyście wy, ukochane córki mojego głupiego przeciwnika…
                Nieładnie lekceważyć potęgę Władcy Mórz.
                – Wasz ojciec zrozumiał, co się święci i kazał wam trojgu uciekać. Wypełniłyście jego rozkaz, lecz otrzymałyście przy okazji od niego blokadę, choć nie zdawałyście sobie sprawy z jej obecności. Przez to straciłyście mowę i pamięć o waszym królestwie. Tylko w ten sposób mogłyście być bezpieczne. Wydawało się więc, że zostałem przechytrzony, ale nie. Twoje siostry znalazłem dość szybko, tylko ciebie tropiłem długo. Bardzo długo. W końcu zdecydowałem się na użycie Dawida jako przynęty… I podziałało. Zaś teraz mówisz, bo blokada miała się cofnąć, gdy tylko przestąpisz próg tego pałacu, nie była zupełnie trwała. 
                Jeżeli Kerana dziwiła się, że jej odzyskana rodzina nie odzywa się, tylko lustruje ją smutnymi spojrzeniami, to teraz już wiedziała, dlaczego tak jest – otrzymali podobne blokady, jak ona niegdyś, z tą różnicą, że u nich pamięć funkcjonowała świetnie.
                – Pytanie, dlaczego zdradzasz mi to, co powinno pozostać w tajemnicy – zdołała wymówić błąkające się w jej umyśle już od dłuższego czasu pytanie.
                – I tak zginiesz, tajemnice nie ujrzą światła dziennego. – Po raz kolejny wzruszył ramionami. – Więc nie ma żadnej przeszkody ku temu, a ty przecież chcesz poznać odpowiedzi, prawda? Jeszcze zanim zaczniemy walczyć… A wiem, że to się stanie, bo ty się nie poddasz… Niestety, złotko, chyba będę cię musiał zabić, bo jesteś zbyt krnąbrna i za dużo wiesz, żeby cię zostawić przy życiu – westchnął ciężko. – To samo, niestety, muszę powiedzieć o twojej rodzinie. A więc na pierwszy ogień pójdziesz ty… A potem twoje piękne siostry – choć ty sama jesteś równie śliczna jak one – i na końcu wasz ojciec. Ale, ale! Zajmijmy się najpierw wyjaśnianiem wszystkich zagadek. Co jeszcze chcesz wiedzieć?
                – Kuba Cameron. – Przypomniała sobie nagle sylwetkę chłopaka, którego zobaczyła kiedyś, dawno, dawno temu, gdy pewnego dnia była bliska utopienia się w jeziorze. To przyniosło kolejne olśnienie… To dlatego zawsze mnie tak ciągnęło do jeziora i pływałam w nim nawet wtedy, kiedy normalny człowiek by się nie odważył do niego wejść! Pani Jeziora…
                – Ach, tak – powiedział z ociąganiem Czarnoksiężnik. – Syn poprzednich właścicieli domu, w którym mieszkałaś… Próbował cię ostrzec, dać jakiekolwiek wskazówki odnośnie twojej misji. Nie zdążył… – Przystojną twarz młodzieńca wykrzywił nagle brzydki grymas. – Zresztą i tak nie chciałaś go słuchać. Następne pytanie, proszę.
                – Kto stoi za śmiercią państwa Cameronów? – rzuciła szybko pytanie.
                Jej rozmówca wyraźnie się rozpogodził; owo zdanie musiało w nim wzbudzić jakąś sadystyczną przyjemność.
                – Ja. Musisz wiedzieć, że mój brat… ten ogromny, biały wilk, Dobry Mag… i ja sam… rywalizowaliśmy o tę samą kobietę. Właśnie o Karolinę Cameron. Wtrącił się jeszcze ten człowieczek i popsuł nam plany, gdyż ona wybrała właśnie jego. Wtedy pomyślałem, że skoro ja jej nie mam, to nie będzie należała do nikogo. I spowodowałem tę katastrofę. Przodek Nathaniela Beauforta nie jest niczemu winien, to tylko zabawny zbieg okoliczności. Ludzie zawsze muszą znaleźć sobie jakąś ofiarę i na niej się wyładować.
                – A kto zostawiał różę na jej grobie? – Zagryzła dolną wargę, spoglądając na znieruchomiałego Dawida. Jego oczy wciąż przewiercały dziewczynę na wylot, lecz ta sobie nic z tego nie robiła. Nie obchodził jej już.
                – Na pewno nie ja. – Spojrzał na nią z niejakim zaskoczeniem. – Widocznie mój brat nigdy nie przestał o nią walczyć.
                Kerana w milczeniu przetrawiała kolejną informację. Nie wiedziała, że ten wilk, który jej tyle pomógł, jest bratem swojego największego wroga, choć w pewien sposób się tego spodziewała.
                – A pożar biblioteki? To robota Tsi’nach, czyż nie tak? – Posłała im oskarżycielskie spojrzenie.
                – Owszem. Nie mogłem dopuścić do tego, żeby książka o legendach wpadła w twoje ręce, choć i tak nie udało mi się tego uniknąć… Niestety.
                – Podczas wyjazdu nad morze dopadli mnie Tsi’nach… Byli blisko zabicia mnie – stwierdziła zamyślona, przypominając sobie feralną wycieczkę klasową. Powoli zaczynała się dziwić samej sobie, że się nie boi tak otwarcie rozmawiać z Czarnoksiężnikiem. Zresztą cóż miała do stracenia?
                – Nie zabicia – zaprzeczył. – Jedynie mieli sprawić, byś straciła przytomność i cię przyprowadzić do mnie. Nie udało im się to, zresztą sama o tym wiesz. Zaś skąd wiedziałem o twojej pozycji? Oczywiście, nierozłączny strażnik; Dawid informował mnie o wszystkim na bieżąco. To dzięki niemu śledziłem każdy twój ruch… Momentami byłaś naprawdę fascynująca. Ach, i tak przy okazji: wody otaczające Esrin naprawdę są zatrute. Jedynie się nimi posłużyliśmy, żebyś nie odkryła prawdy… A królowa wyspy została przekonana, skutecznie zresztą, przez Tsi’nach, żeby ci nie udzielać pomocy. Niestety, wszelkie plany popsuła jej córka, dając ci wskazówkę… Ale to nic. I tak poszło zgodnie z planem...
                W jej głowie panowała dziwna pustka. Jakby ktoś wymazał gumką wszystkie myśli.
                – Dobrze, koniec już tych wyjaśnień. – Czarnoksiężnik spochmurniał. – Czas się zabawić. Wyciągaj ten swój mieczyk i pokaż, na co cię stać!
                Miała wrażenie, że znajduje się w transie. W spowolnionym tempie dobyła ostrza z pochwy i przyjęła bojową pozycję, mając przed oczami roztańczoną sylwetkę przeciwnika.
                Wtedy pierwszy raz uświadomiła sobie… że tę batalię naprawdę może przegrać.

~*~

Wyjątkowo publikuję ten rozdział dzień wcześniej. Ale i tak wychodzi na to samo...  Cała ta notka to jeden z takich rozdziałów pisanych w ataku weny w samym środku nocy.
A więc chyba wszystko się wyjaśniło. Został już tylko ostatni rozdział… Błagam, nie zabijajcie mnie!
Kurara…

piątek, 3 sierpnia 2012

Rozdział 16 „Porozrzucali jej prochy, pogrzebali jej serce…”



                Wierzyła, że choć los jest ślepy, zaprowadzi ją tam, dokąd powinna dotrzeć. Zdała się całkowicie na niego. Nie zajrzała ani razu do schowanej do plecaka mapy, po prostu wędrowała przed siebie. W jej sercu tliła się nadzieja, że w ten sposób dokądś dojdzie, gdyż nie wiedziała, gdzie szukać Czarnoksiężnika. Pragnęła, aby czuwał nad nią wilk i ją poprowadził. Sama czuła się zagubiona. Bezradna. I nie wiedziała, co robić. Po prostu szła, pogrążona w rozmyślaniach. Ponurych zresztą. Zastanawiała się, co zrobi, kiedy już napotka swojego wroga. Ot tak go pchnie mieczem? Na pewno nie. A Tsi’nach? Jak ich pokonać? Dochodzą kolejne nierozwiązane zagadki… Zresztą tak naprawdę już nie sądziła, że kiedykolwiek uzyska klarowne odpowiedzi na dręczące ją pytania. Widocznie większość zagadek świata musi pozostać nierozwiązana, czyż nie tak?
Upał dokuczał. Pot spływał po plecach i ramionach; mokra koszulka przykleiła się do skóry. Powietrze było ciężkie i wilgotne. Zanosiło się na solidną burzę, co o tej porze roku nie zdarzało się często. Widocznie jednak anomalie pogodowe postanowiły odwiedzić ten rejon i nieco napsuć ludziom planów. I to mocno napsuć.
Słońce przygrzewało mocno, niemalże parząc. Pod jego wpływem skora zaczynała  zmieniać swój normalny koloryt i brązowieć. Bezimienna znowu czuła, że już nie wytrzymuje nawet w swojej własnej skórze. Miała ochotę pościągać z siebie te wszystkie warstwy ubrania, ale wiedziała, że nie może. Nie powinna zwracać na siebie uwagi, nikt nie mógł jej rozpoznać. W przeciwnym wypadku  cała wyprawa mogła zakończyć się niepowodzeniem. Straciła już Dawida, zatem i ona sama ma zginąć, nie dopełniwszy misji? A wszystko przez głupią nieostrożność? Nie. Nie zrobi tego, nieważne, jak bardzo by się wkurzała na całe otoczenie.
Dodatkowa uciążliwością bez wątpienia stał się komary, które nie przestały atakować nawet po wyjściu z puszczy i wciąż łaknęły krwi. A właściwie to samice komarów, przypomniała sobie dziewczyna lekcję biologii. Sama się sobie dziwiła. Jak można przypominać sobie o szkole w takich momentach? Umysł ludzki jest niepojęty.
Dziewczyna miała zatem ich już serdecznie dość. Zresztą nie tylko ich. Miała dosyć upału, kurzu na drodze, ciążącego miecza, wędrówki, samotności. Po prostu wszystkiego. W jej sytuacji to zrozumiałe, prawda? Jakby tego było mało, nadchodziła pora obiadowa, a ona już od kilku dni swej tułaczki od Wieży Cienia nie miała niczego w ustach. Kiszki grały marsza, a żołądek zaczynał się skręcać. Nieprzyjemne uczucie. Chciało jej się również pić, czuła w ustach niepokojącą suchość. Ostatni raz znalazła wodę poprzedniego dnia, po południu, gdyż gdzieś przy drodze stała studnia wraz z wiadrem, dzięki czemu zwilżyła zaschnięte gardło.
Pod wieczór dotarła do jakiejś zapuszczonej wioski, w której jeszcze jednak chyba mieszkali ludzie, choć nie było ich zbyt wielu.
Wędrowała przez chwile wąskimi uliczkami, po których obu stronach stały walące się domy, nadające się jedynie do rozbiórki, gdyż ich właściciele dawno stąd uciekli. Właściwie dlaczego? Nie miała pojęcia, widziała jedynie te ruiny domostw, nędzę i łażące po ścianach robactwo. Wzdrygnęła się mimowolnie, choć nie wszędzie przecież panował zaduch opuszczenia.
Dziewczyna chciała poprosić kogoś o pomoc, ale jak na złość nie napotkała nikogo, choć w drugiej części miasta widziała liczne ślady obecności ludzkiej – dym płynący z kominka, zostawione na werandzie buty, talerz z zupą... Jakby wszyscy pouciekali albo się zamknęli w mieszkaniach i nie wyściubiali z nich nosów. Jakby jej obecność ich wystraszyła.
Czarnowłosa opadła wreszcie na duży, przydrożny kamień i spuściła głowę, chowając twarz w dłoniach. Dopiero po jakimś czasie odważyła się rozejrzeć. Skonstatowała z zaskoczeniem, że znalazła się w porcie. Nie zdawała sobie dotąd sprawy z tego, jak blisko morza się znalazła. Poczuła nagłą chęć wskoczenia do wody, lecz nie uczyniła tego mimo dziwacznego zewu, który ją ciągnął do morskich fal. Była zbyt osłabiona, żeby się gdziekolwiek ruszać, a już tym bardziej pływać. Dopadła ją pewność, że za chwilę straci przytomność.
W pewnej chwili dostrzegła leżący na ziemi patyk i mimowolnie go chwyciła, zabierając się za bazgrolenie dziwacznych słów w piasku. Skonstatowała z zaskoczeniem, ze napisała przed sobą imię Dawida i narysowała serduszko. Przełamane na pół. Nawet nie wiedziała, jak to się stało. Widocznie jej podświadomość wciąż pracowała na wysokich obrotach. Uśmiechnęła się smutno, zdając sobie sprawę z własnego tragicznego położenia. Było źle. Bardzo źle. Nie wiedziała, gdzie jest, gdzie szukać Czarnoksiężnika, gdzie znaleźć coś do picia i do jedzenia. Na żadne z tych pytań nie znała odpowiedzi, lecz miała wciąż nadzieję, ze podsunie ją los.
Ostatnio nauczyła się bardziej ufać przeznaczeniu. Stwierdziła, ze co ma być, to będzie, i tyle, nic temu nie zapobiegnie. Zapewne częściowo takie myślenie wynikało z samotności i śmierci bliskiej osoby. Bezimienna jednak przestała wierzyć w jakichkolwiek bogów, gdyż w godzinie największej próby żaden z nich nie przyszedł jej z pomocą i była zdana tylko na siebie.
Uniosła głowę, widząc przed sobą, na wyłożonym białymi – teraz pobrudzonymi – płytkami placu, tajemnicze odblaski. Dopiero po paru sekundach zrozumiała, co widzi. Ogień. Pomarańczowe płomyki tańczące na drewnie tworzącym stos ofiarny. Wśród rozhasanego żywiołu stała kobieta, młoda dosyć, na oko dwudziestoletnia. Nie krzyczała, ale na jej twarzy malowało się cierpienie, gdy ogień lizał jej skórę. Zamknęła oczy, by nie widzieć zbliżającej się śmierci, gdy ogień przemieniał powoli jej tkanki w popiół. Straszna śmierć. Bolesna. I powolna.
Bezimienna poczuła, ze po jej policzkach spływają łzy. Płakała nad losem swoim i kobiety, której w żaden sposób nie mogła pomoc. Wiedziała, ze jest ona jedynie ułudą, wizją wytworzoną przez pozbawiony wody mózg. Innego wytłumaczenia, skąd w opuszczonej wiosce wziął się stos, nie było. Przecież gdyby był prawdziwy, zbiegłaby się ta resztka ludzi i oglądała widowisko, takie jest już prawo tłumu, żądnego krwi i sensacji. Zasada ta nie zmieniła się od wieków i nie zmieni nigdy.
Powinni tu być również strażnicy pilnujący, by nikt nie uwolnił cierpiącej i nie zgasił ognia. Albo żeby ona sama nie rzuciła się do wody. Zresztą Bezimienna próbowała do niej podejść mimo osłabionych mięśni, lecz nie mogła. Kobieta coraz bardziej się oddalała, zaś czarnowłosa odniosła wrażenie, ze cały stos unosi się w powietrzu. To nie mogło być prawdziwe, na pewno nie. Albo ułuda, sen na jawie, albo już dawno pogrążyła się w krainie nicości, krainie snu.
Zamknęła oczy, chcąc pozbyć się widoku płomieni, lawirujących teraz pod powiekami. Szybko przeszły one w czerwone i czarne plamy. Czerwone - jak krew, czarne - jak popiół. Kręciło jej się w głowie, powróciło przeczucie utraty przytomności. Wtedy już jednak nic jej nie pomoże i może nawet umrzeć.
Nagle poczuła na swoim ramieniu dotyk czyjejś dłoni. Wstała gwałtownie, jednocześnie się odwracając. Ujrzała niepozornego, wychudzonego starca, w którego niebieskich oczach czaiła się jednak charyzma sprawiająca, że nie sposób było nie zaufać ich właścicielowi. Tak tez zrobiła Bezimienna. Przysiadła z powrotem na kamieniu, zapraszając skinięciem ręki również nowego towarzysza. Już sam fakt, ze go tak szybko polubiła, powinien wzbudzić jej czujność. Tak się jednak nie stało, dziewczyna zapomniała o wszelkiej ostrożności, szczęśliwa, że wreszcie widzi kogoś żywego, gdyż tym razem miała pewność, że stoi obok niej człowiek z krwi i kości.
– Chcesz może pić? – Usłyszała chrapliwy głos. Mężczyzna odmówił jej zaproszeniu; wolał postać i oprzeć się o ścianę sąsiedniego domu.
Nie zastanawiając się zbytnio, chora z pragnienia dziewczyna przytaknęła ochoczo.
Starzec wyjął ze zniszczonej torby butelkę wypełnioną perlistą, czerwoną cieczą, i podał jej.
– Wino – wyjaśnił szybko. – Dobrze ci zrobi, jestem tego pewien. Możesz wypić wszystko, ja jeszcze mam, zresztą ty teraz bardziej tego potrzebujesz ode mnie.
Przyjęła podarunek i odkręciła butelkę, by przytknąć jej szyjkę do ust. Gdy jej język dotykał pierwszych, cierpkich kropel, usłyszała przeraźliwy, wibrujący krzyk:
– Kerana, nie pij tego!
Ale było już za późno.

~*~

Rozdział miał być o trzeciej, wiem, ale napisałam go podczas mojego pobytu w Portugalii, toteż się troszkę opóźniła jego publikacja. Mam nadzieję, że zauważyliście poprzedni rozdział, gdyż nie miałam szansy nikogo o nim poinformować.
Panie i panowie, wyjaśniła się jedna z największych zagadek Tajemnicy Wody, na którą odpowiedź tak bardzo chcieliście znać. W następnym rozdziale wyjaśnię już wszystko, absolutnie wszystko – i jestem pewna, że was zaskoczę. Ba, zaszokuję. I nie wiem, czy zdajecie sobie z tego sprawę, ale… zostały już tylko dwa rozdziały i epilog, czyli zakończę to opowiadanie dokładnie na cztery dni przed moimi urodzinami i na tydzień przed szkołą. No cóż, zdarza się.
Pozdrawiam serdecznie, trzymajcie się cieplutko –
Kurara. :)

piątek, 27 lipca 2012

Rozdział 15 Wiekopomna chwila



                Do Awran dotarła późnym popołudniem następnego dnia, podążając za wskazówkami dziewczyny. Życzliwi mieszkańcy wioski faktycznie wskazali jej drogę, dzięki czemu bez problemu znalazła się w poszukiwanym przez siebie mieście. Znalazła w nim nawet jakąś gospodę, w której mogła się napić i posilić, nawet przespać w razie potrzeby.
                Widziała już z daleka jedną ze znikających Wież – Sol Amusen, Wieżę Słońca, jaśniejącą odbijanymi od słońca promieniami. Cała skąpana w złocistym blasku wyglądała pięknie – dumnie i majestatycznie. Wokół niej każda wrażliwa na magię istota mogła wyczuć potężną aurę, gdyż budowla wysyłała sporą dawkę energii.
                Tak, Bezimienna odnalazła wreszcie Awran. Pozostawał tylko jeden szkopuł. Kiedy obie wieże miały się pojawić jednocześnie? Przecież to równie dobrze mogło być wczoraj… Równie dobrze to może nastąpić dopiero za rok, za więcej! A już jest tak blisko… Bardzo blisko.
                Przypomniały jej się nagle słowa pałacowej „przewodniczki” – powiedziała jej wszakże, że musi dotrzeć tutaj przed zmierzchem. Może więc to była jakaś wskazówka? Postanowiła zagadnąć o to któregoś z mieszkańców wioski, zresztą i tak nie miała niczego lepszego do roboty.
                Kiedy w najbliższym czasie będą widoczne obie wieże? – Nieufnie pokazała starszemu mężczyźnie siedzącemu na progu walącego się, drewnianego i porośniętego mchem domostwa zmiętą w dłoni kartkę, na której nabazgroliła to pytanie znalezionym w kieszeni ołówkiem. O nogi jej rozmówcy ocierał się bury kot, ślepy na jedno oko. Dziewczyna mimowolnie naciągnęła na twarz kaptur, choć wiedziała, że prawdopodobieństwo jej rozpoznania jest naprawdę nikłe. Wioska znajdowała się w sporej odległości od wszelakich cywilizacji, pomijając odizolowaną od intruzów wyspę Esrin, nikt zatem nie mógł jej tutaj znać. Jedynym zagrożeniem mogli okazać się tropiący ją Tsi’nach, a ponieść śmierci z ich rąk nie chciała.
                – Mówisz o Wieży Słońca i Księżyca? – Głos mężczyzny brzmiał dziwnie chropowato i zdawał się w ogóle nie pasować do tego miejsca, do tej rozpadającej się rudery i miauczącego zwierzątka, a już najbardziej nie współgrał z widniejącą za jego plecami Sol Amusen.
                Szybko przytaknęła.
                – Mówią, że jeszcze dzisiaj, równo z zapadnięciem zmierzchu. Tak, jestem całkowicie pewny – uprzedził jej następne pytanie – ponieważ tutejsi rozprawiają o tym wciąż i wciąż, jakby nie było ciekawszych tematów do rozmów. – Pokręcił z dezaprobatą głową, przytykając do ust szyjkę zabrudzonej butelki z winem, którą Bezimienna zauważyła dopiero teraz.
                Poczuła, że jej serce bije szybciej. A więc to dzisiaj! Czyli jej wysiłki nie pójdą na marne. Miała farta, i to dużego farta, za co dziękowała niebiosom. Gdyby tylko spóźniła się choć o jeden dzień… Albo chociażby o godzinę… Już wtedy byłoby za późno, a następny raz obie wieże spotkałyby się… za rok? Jeśli nie więcej. Była w szoku, że poszło tak gładko. Za gładko. Podejrzewała, że w samej Wieży Cienia będzie miała spore problemy, ale w końcu nie ma rzeczy, z którą nie można sobie poradzić, co nie? Tak będzie i tym razem, zaś teraz do zmierzchu trzeba zebrać siły i się jakoś przygotować, nieważne, co będzie czekało w Tar’leunie.

                Ognista kula słońca ozłociła Sol Amusen i wkrótce potem zniknęła za horyzontem. Zapadał zmrok, zaś niebo pokryło się granatem i wyszedł na nie sierpowaty księżyc, dający mdłe światło. Przynajmniej nie panowały całkowite ciemności.
                Bezimienna wpatrywała się z napięciem w Wieżę Słońca, czekając, co się wydarzy. Stała na wzgórzu nieopodal Awran, skąd roztaczał się świetny widok na samo miasteczko i stojące obok niego budowle. Mogła stąd szybko zbiec i dotrzeć w ciągu kilku sekund do trzeciej wieży. O ile ta raczy w ogóle się pojawić.
                Gdyby mogła, z pewnością by cicho krzyknęła, bowiem koło Sol Amusen zamajaczyły niewyraźne kontury, które po krótkiej chwili zamieniły się w kamienie budujące Blann’amrę. Oczom dziewczyny ukazała się Wieża Księżyca w całej swej okazałości. Szybko zerknęła na drugą wieżę – ta nie miała zamiaru znikać, wręcz przeciwnie, aura magiczna wokół niej wręcz się nasiliła. To samo działo się z jej towarzyszką.
                Jakiś czas później już obie wieże regularnie błyskały, zaś snopy światła wokół nich znacznie się powiększały, by w końcu się ze sobą zderzyć z niesamowitą siłą, którą wyczuła chyba każda żywa istota w promieniu kilku kilometrów, jeśli nie więcej. Bezimienna dziwiła się, że jeszcze nie leży wgnieciona w ziemię, tylko się trzyma na obu nogach. Otworzyła szeroko oczy z przerażenia, lecz szybko musiała je zamknąć, chroniąc przed oślepiającym blaskiem powstawającej Tar’leuny.
                A więc legenda była prawdziwa. Tylko co teraz? Zbiec na dół? Ukażą się jakieś sekretne drzwi, czy też ma coś pomyśleć jakieś sekretne hasło?
                Może lepiej będzie sprawdzić to na miejscu, zadecydowała, wciąż mrużąc oczy. Ześlizgnęła się ze wzgórza i pobiegła w stronę wież. Wkrótce potem dotarła do ściany jasności, którą przebiła. Od razu poczuła, że znalazła się w czymś na kształt magicznej bańki izolacyjnej. Światło już tak nie raziło, mogła dostrzec zarysy Tar’leuny i pozostałych dwóch wież. Jej oczom ukazały się krawędzie drzwi, nigdzie nie dostrzegła jednak klamki ani niczego podobnego. Z wahaniem podeszła bliżej i przesunęła palcami po z lekka chropowatej powierzchni. Ku jej zaskoczeniu, drzwi odskoczyły, odsłaniając przed nią mroczną czeluść Wieży Cienia, tak różną od magicznego blasku. Spodziewając się pułapki, wzięła w dłoń łuk i nałożyła na jego cięciwę strzałę. Dopiero tak uzbrojona przekroczyła próg wieży, przezornie zostawiając otwarte drzwi, jako zabezpieczenie na wypadek, gdyby musiała uciekać. Dojrzała majaczące przed nią schody i z wahaniem na nie weszła.
                Drzwi zatrzasnęły się za nią, pogrążając wnętrze Tar’leuny w całkowitych ciemnościach. Bezimienna natychmiast doskoczyła do ściany, kopiąc w nią i próbując odnaleźć wyjście. Klamka jednak zniknęła, zamiast drzwi został jednolity mur. Dziewczyna zdała sobie sprawę, że nie przekroczy ani nie przebije go ot tak. Jedyne, co jej pozostało, to pójście wyżej, na górę, na sam szczyt schodów.
                Tak też zrobiła. Dotarła do dużej sali o przeszklonych ścianach, w której dominowała barwa szafiru. Wydawało jej się, że pomieszczenie to ma rozmiary o wiele za duże jak na wieżę o niewielkiej średnicy, a zatem musi w niej działać magia. Po takim wnętrzu można się spodziewać wszystkiego.
                Ostrożnie zaczęła obchodzić pomieszczenie, cały czas czujna na najmniejszy nawet dźwięk czy poruszenie. Nie dawało to jednak niczego, a jedynie utwierdzało w przekonaniu, że jest w wieży sama. Nie widziała natomiast najmniejszego choćby śladu po legendarnym mieczu. Zaczynała sądzić, że źle trafiła.
                – Daleko zaszłaś. Musisz być naprawdę odważna, skoro masz czelność się zagłębiać w Tar’leunę – miejsce, gdzie najgorsze koszmary okazują się jawą, gdzie najskrytsze pragnienia i lęki… zamieniają się w koszmar. – Usłyszała za swoimi plecami głos i odwróciła się jak oparzona. Na widok stojącej naprzeciw niej postaci stanęła zszokowana. Bezładnie opuściła łuk.
                Widziała bowiem siebie samą. Dokładne odbicie, kopię. Tylko że ten klon mówił całkowicie samodzielnie i poruszał się niezależnie od niej. MÓWIŁ. Mówił tym samym głosem, którego by używała ona, gdyby tylko to potrafiła.
                Co tu się, do cholery, dzieje?!
                Nie potrafiła się poruszyć. Strach sparaliżował jej mięśnie.
                Koszmary… Jawa… Dawid…
                Nie! Nie wolno się poddawać!
                – Jesteś gotowa na każde niebezpieczeństwo. Więc walcz ze mną! – W jej kierunku poleciał nagle miecz; dziewczyna złapała go zadziwiająco zręcznie i odrzuciła łuk.  W ręku jej przeciwniczki również pojawiło się ostrze o misternie zdobionej rękojeści. Dziewczyna w jednej chwili wiedziała, na co patrzy. A patrzyła na broń, po którą tu przyszła.
                …walka z samą sobą…
                A więc musi pokonać siebie samą, żeby zdobyć ten miecz. Jeśli wierzyć przepowiedni… Nie będzie to takie proste, jakim się wydaje. Nikt jednak nie powiedział, że miało być proste.

                Nawet nie wiedziała, jakim cudem jej klon powalił ją na ziemię. Wszystko to stało się zbyt nagle, zbyt szybko. Jej broń upadła kawałek dalej, lecz ona nie miała zamiaru się poddawać, jeszcze nie teraz. Wyturlała się spod przeciwniczki i złapała za rękojeść. Ostrza znowu się zwarły w śmiertelnym tańcu, podczas gdy obie dziewczyny napotkały swój wzrok. Oczy obu były tak samo intensywnie zielone, w obu czaił się gniew i chęć przeżycia.
                Ich uderzenia były równe, szybkie – żadna nie mogła pokonać drugiej, choć szala zwycięstwa raz przechylała się na stronę jednej, raz drugiej. Lecz w końcu któraś musiała ustąpić, popełnić błąd – niemożliwością jest, by trwały tak i walczyły całą wieczność, przy tym każda chciała, by to nie ona okazała się tą, która musi się poddać.
                Bezimienna wreszcie natarła z jeszcze większą zaciekłością, wykorzystując tę resztkę sił, która została jej w odwodzie. Zaskoczona takim obrotem spraw, jej kopia dała się zbić z tropu. Dziewczyna czuła, że krwawi, że po jej ręce spływa ciepła, lepka i czerwona ciecz, plamiąc ubranie i rękojeść miecza. W uszach szumiało, czaszka pulsowała tępym bólem. Nie czas się jednak tym przejmować; skupiła się zanadto na walce, na przeżyciu z rąk bezlitosnej przeciwniczki.
                Ale tym razem to ona miała przewagę – i to jej się udało powalić klona na ziemię za pomocą jednego, celnego kopnięcia w brzuch. Poszło gładko, choć dokładnie sekundę przed tym oberwała jeszcze raz w głowę i teraz przed jej oczami latały ciemne płaty.
                Miecz Bezimiennej przebił klatkę piersiową przeciwniczki. Ta krzyknęła, ostro, przenikliwie, po czym rozwiała się w dym i nie pozostał po niej najmniejszy nawet ślad.
                Zaś na posadzce błyszczał oblepiony krwią miecz o klindze ozdobionej sylwetką syreny.

~*~

Rozdział dedykowany Inscriptum, dzięki za wszystko! ^^
No to tak, jak widać, zbliżamy się ku końcowi. Naprawdę nie zostało już wiele – nadchodzi czas, kiedy będzie trzeba się pożegnać z Tajemnicą Wody. No cóż, wszystko co dobre, kiedyś się kończy, nieprawdaż? :< Ale obiecuję, jeszcze o mnie usłyszycie, i to pewnie nie jeden raz, lecz więcej! 
Ach, no i tym razem bez sondy, gdyż nie mam jak na razie siły, by ją wymyślać. No cóż, nadrobię to, jak wrócę. 
Tymczasem pozdrawiam Was z Portugalii –
Trzymajcie się cieplutko!
Kurara :)