piątek, 27 lipca 2012

Rozdział 15 Wiekopomna chwila



                Do Awran dotarła późnym popołudniem następnego dnia, podążając za wskazówkami dziewczyny. Życzliwi mieszkańcy wioski faktycznie wskazali jej drogę, dzięki czemu bez problemu znalazła się w poszukiwanym przez siebie mieście. Znalazła w nim nawet jakąś gospodę, w której mogła się napić i posilić, nawet przespać w razie potrzeby.
                Widziała już z daleka jedną ze znikających Wież – Sol Amusen, Wieżę Słońca, jaśniejącą odbijanymi od słońca promieniami. Cała skąpana w złocistym blasku wyglądała pięknie – dumnie i majestatycznie. Wokół niej każda wrażliwa na magię istota mogła wyczuć potężną aurę, gdyż budowla wysyłała sporą dawkę energii.
                Tak, Bezimienna odnalazła wreszcie Awran. Pozostawał tylko jeden szkopuł. Kiedy obie wieże miały się pojawić jednocześnie? Przecież to równie dobrze mogło być wczoraj… Równie dobrze to może nastąpić dopiero za rok, za więcej! A już jest tak blisko… Bardzo blisko.
                Przypomniały jej się nagle słowa pałacowej „przewodniczki” – powiedziała jej wszakże, że musi dotrzeć tutaj przed zmierzchem. Może więc to była jakaś wskazówka? Postanowiła zagadnąć o to któregoś z mieszkańców wioski, zresztą i tak nie miała niczego lepszego do roboty.
                Kiedy w najbliższym czasie będą widoczne obie wieże? – Nieufnie pokazała starszemu mężczyźnie siedzącemu na progu walącego się, drewnianego i porośniętego mchem domostwa zmiętą w dłoni kartkę, na której nabazgroliła to pytanie znalezionym w kieszeni ołówkiem. O nogi jej rozmówcy ocierał się bury kot, ślepy na jedno oko. Dziewczyna mimowolnie naciągnęła na twarz kaptur, choć wiedziała, że prawdopodobieństwo jej rozpoznania jest naprawdę nikłe. Wioska znajdowała się w sporej odległości od wszelakich cywilizacji, pomijając odizolowaną od intruzów wyspę Esrin, nikt zatem nie mógł jej tutaj znać. Jedynym zagrożeniem mogli okazać się tropiący ją Tsi’nach, a ponieść śmierci z ich rąk nie chciała.
                – Mówisz o Wieży Słońca i Księżyca? – Głos mężczyzny brzmiał dziwnie chropowato i zdawał się w ogóle nie pasować do tego miejsca, do tej rozpadającej się rudery i miauczącego zwierzątka, a już najbardziej nie współgrał z widniejącą za jego plecami Sol Amusen.
                Szybko przytaknęła.
                – Mówią, że jeszcze dzisiaj, równo z zapadnięciem zmierzchu. Tak, jestem całkowicie pewny – uprzedził jej następne pytanie – ponieważ tutejsi rozprawiają o tym wciąż i wciąż, jakby nie było ciekawszych tematów do rozmów. – Pokręcił z dezaprobatą głową, przytykając do ust szyjkę zabrudzonej butelki z winem, którą Bezimienna zauważyła dopiero teraz.
                Poczuła, że jej serce bije szybciej. A więc to dzisiaj! Czyli jej wysiłki nie pójdą na marne. Miała farta, i to dużego farta, za co dziękowała niebiosom. Gdyby tylko spóźniła się choć o jeden dzień… Albo chociażby o godzinę… Już wtedy byłoby za późno, a następny raz obie wieże spotkałyby się… za rok? Jeśli nie więcej. Była w szoku, że poszło tak gładko. Za gładko. Podejrzewała, że w samej Wieży Cienia będzie miała spore problemy, ale w końcu nie ma rzeczy, z którą nie można sobie poradzić, co nie? Tak będzie i tym razem, zaś teraz do zmierzchu trzeba zebrać siły i się jakoś przygotować, nieważne, co będzie czekało w Tar’leunie.

                Ognista kula słońca ozłociła Sol Amusen i wkrótce potem zniknęła za horyzontem. Zapadał zmrok, zaś niebo pokryło się granatem i wyszedł na nie sierpowaty księżyc, dający mdłe światło. Przynajmniej nie panowały całkowite ciemności.
                Bezimienna wpatrywała się z napięciem w Wieżę Słońca, czekając, co się wydarzy. Stała na wzgórzu nieopodal Awran, skąd roztaczał się świetny widok na samo miasteczko i stojące obok niego budowle. Mogła stąd szybko zbiec i dotrzeć w ciągu kilku sekund do trzeciej wieży. O ile ta raczy w ogóle się pojawić.
                Gdyby mogła, z pewnością by cicho krzyknęła, bowiem koło Sol Amusen zamajaczyły niewyraźne kontury, które po krótkiej chwili zamieniły się w kamienie budujące Blann’amrę. Oczom dziewczyny ukazała się Wieża Księżyca w całej swej okazałości. Szybko zerknęła na drugą wieżę – ta nie miała zamiaru znikać, wręcz przeciwnie, aura magiczna wokół niej wręcz się nasiliła. To samo działo się z jej towarzyszką.
                Jakiś czas później już obie wieże regularnie błyskały, zaś snopy światła wokół nich znacznie się powiększały, by w końcu się ze sobą zderzyć z niesamowitą siłą, którą wyczuła chyba każda żywa istota w promieniu kilku kilometrów, jeśli nie więcej. Bezimienna dziwiła się, że jeszcze nie leży wgnieciona w ziemię, tylko się trzyma na obu nogach. Otworzyła szeroko oczy z przerażenia, lecz szybko musiała je zamknąć, chroniąc przed oślepiającym blaskiem powstawającej Tar’leuny.
                A więc legenda była prawdziwa. Tylko co teraz? Zbiec na dół? Ukażą się jakieś sekretne drzwi, czy też ma coś pomyśleć jakieś sekretne hasło?
                Może lepiej będzie sprawdzić to na miejscu, zadecydowała, wciąż mrużąc oczy. Ześlizgnęła się ze wzgórza i pobiegła w stronę wież. Wkrótce potem dotarła do ściany jasności, którą przebiła. Od razu poczuła, że znalazła się w czymś na kształt magicznej bańki izolacyjnej. Światło już tak nie raziło, mogła dostrzec zarysy Tar’leuny i pozostałych dwóch wież. Jej oczom ukazały się krawędzie drzwi, nigdzie nie dostrzegła jednak klamki ani niczego podobnego. Z wahaniem podeszła bliżej i przesunęła palcami po z lekka chropowatej powierzchni. Ku jej zaskoczeniu, drzwi odskoczyły, odsłaniając przed nią mroczną czeluść Wieży Cienia, tak różną od magicznego blasku. Spodziewając się pułapki, wzięła w dłoń łuk i nałożyła na jego cięciwę strzałę. Dopiero tak uzbrojona przekroczyła próg wieży, przezornie zostawiając otwarte drzwi, jako zabezpieczenie na wypadek, gdyby musiała uciekać. Dojrzała majaczące przed nią schody i z wahaniem na nie weszła.
                Drzwi zatrzasnęły się za nią, pogrążając wnętrze Tar’leuny w całkowitych ciemnościach. Bezimienna natychmiast doskoczyła do ściany, kopiąc w nią i próbując odnaleźć wyjście. Klamka jednak zniknęła, zamiast drzwi został jednolity mur. Dziewczyna zdała sobie sprawę, że nie przekroczy ani nie przebije go ot tak. Jedyne, co jej pozostało, to pójście wyżej, na górę, na sam szczyt schodów.
                Tak też zrobiła. Dotarła do dużej sali o przeszklonych ścianach, w której dominowała barwa szafiru. Wydawało jej się, że pomieszczenie to ma rozmiary o wiele za duże jak na wieżę o niewielkiej średnicy, a zatem musi w niej działać magia. Po takim wnętrzu można się spodziewać wszystkiego.
                Ostrożnie zaczęła obchodzić pomieszczenie, cały czas czujna na najmniejszy nawet dźwięk czy poruszenie. Nie dawało to jednak niczego, a jedynie utwierdzało w przekonaniu, że jest w wieży sama. Nie widziała natomiast najmniejszego choćby śladu po legendarnym mieczu. Zaczynała sądzić, że źle trafiła.
                – Daleko zaszłaś. Musisz być naprawdę odważna, skoro masz czelność się zagłębiać w Tar’leunę – miejsce, gdzie najgorsze koszmary okazują się jawą, gdzie najskrytsze pragnienia i lęki… zamieniają się w koszmar. – Usłyszała za swoimi plecami głos i odwróciła się jak oparzona. Na widok stojącej naprzeciw niej postaci stanęła zszokowana. Bezładnie opuściła łuk.
                Widziała bowiem siebie samą. Dokładne odbicie, kopię. Tylko że ten klon mówił całkowicie samodzielnie i poruszał się niezależnie od niej. MÓWIŁ. Mówił tym samym głosem, którego by używała ona, gdyby tylko to potrafiła.
                Co tu się, do cholery, dzieje?!
                Nie potrafiła się poruszyć. Strach sparaliżował jej mięśnie.
                Koszmary… Jawa… Dawid…
                Nie! Nie wolno się poddawać!
                – Jesteś gotowa na każde niebezpieczeństwo. Więc walcz ze mną! – W jej kierunku poleciał nagle miecz; dziewczyna złapała go zadziwiająco zręcznie i odrzuciła łuk.  W ręku jej przeciwniczki również pojawiło się ostrze o misternie zdobionej rękojeści. Dziewczyna w jednej chwili wiedziała, na co patrzy. A patrzyła na broń, po którą tu przyszła.
                …walka z samą sobą…
                A więc musi pokonać siebie samą, żeby zdobyć ten miecz. Jeśli wierzyć przepowiedni… Nie będzie to takie proste, jakim się wydaje. Nikt jednak nie powiedział, że miało być proste.

                Nawet nie wiedziała, jakim cudem jej klon powalił ją na ziemię. Wszystko to stało się zbyt nagle, zbyt szybko. Jej broń upadła kawałek dalej, lecz ona nie miała zamiaru się poddawać, jeszcze nie teraz. Wyturlała się spod przeciwniczki i złapała za rękojeść. Ostrza znowu się zwarły w śmiertelnym tańcu, podczas gdy obie dziewczyny napotkały swój wzrok. Oczy obu były tak samo intensywnie zielone, w obu czaił się gniew i chęć przeżycia.
                Ich uderzenia były równe, szybkie – żadna nie mogła pokonać drugiej, choć szala zwycięstwa raz przechylała się na stronę jednej, raz drugiej. Lecz w końcu któraś musiała ustąpić, popełnić błąd – niemożliwością jest, by trwały tak i walczyły całą wieczność, przy tym każda chciała, by to nie ona okazała się tą, która musi się poddać.
                Bezimienna wreszcie natarła z jeszcze większą zaciekłością, wykorzystując tę resztkę sił, która została jej w odwodzie. Zaskoczona takim obrotem spraw, jej kopia dała się zbić z tropu. Dziewczyna czuła, że krwawi, że po jej ręce spływa ciepła, lepka i czerwona ciecz, plamiąc ubranie i rękojeść miecza. W uszach szumiało, czaszka pulsowała tępym bólem. Nie czas się jednak tym przejmować; skupiła się zanadto na walce, na przeżyciu z rąk bezlitosnej przeciwniczki.
                Ale tym razem to ona miała przewagę – i to jej się udało powalić klona na ziemię za pomocą jednego, celnego kopnięcia w brzuch. Poszło gładko, choć dokładnie sekundę przed tym oberwała jeszcze raz w głowę i teraz przed jej oczami latały ciemne płaty.
                Miecz Bezimiennej przebił klatkę piersiową przeciwniczki. Ta krzyknęła, ostro, przenikliwie, po czym rozwiała się w dym i nie pozostał po niej najmniejszy nawet ślad.
                Zaś na posadzce błyszczał oblepiony krwią miecz o klindze ozdobionej sylwetką syreny.

~*~

Rozdział dedykowany Inscriptum, dzięki za wszystko! ^^
No to tak, jak widać, zbliżamy się ku końcowi. Naprawdę nie zostało już wiele – nadchodzi czas, kiedy będzie trzeba się pożegnać z Tajemnicą Wody. No cóż, wszystko co dobre, kiedyś się kończy, nieprawdaż? :< Ale obiecuję, jeszcze o mnie usłyszycie, i to pewnie nie jeden raz, lecz więcej! 
Ach, no i tym razem bez sondy, gdyż nie mam jak na razie siły, by ją wymyślać. No cóż, nadrobię to, jak wrócę. 
Tymczasem pozdrawiam Was z Portugalii –
Trzymajcie się cieplutko!
Kurara :)

3 komentarze:

  1. Szkoda, że historia już powoli dobiega końca. Naprawdę... Podniosła mnie jednak na duchu obietnica, że jeszcze o Tobie usłyszymy. Trzymam kciuki :)

    Rozdział jak zawsze jest wręcz genialny. Mimo zbliżającej się wielkimi krokami końcówki, czekam na kolejny :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Kolejny bardzo udany rozdział :)
    No miała wielkiego farta z tą wieżą, że pokazała się akurat wtedy, gdy znalazła się w pobliżu.
    I ta walka z samą sobą! No genialne ;) Cudnie wymyślone, a jak cudnie opisane! Ja nigdy nie potrafię wiarygodnie opisać scen walki, a tobie się to bez dwóch zdań udało ;)
    Lecę czytać następny rozdział!

    OdpowiedzUsuń
  3. Jej! Dziękuję za dedykację i przepraszam, że dopiero teraz, ale byłam na pielgrzymce. :* Walka ze swoim klonem? Bardzo pomysłowe. Pomysł z tymi wieżami też jest genialny. A miecz z tą syreną naprawdę musi być piękny. :D Lecę czytać dalej.

    OdpowiedzUsuń