czwartek, 28 czerwca 2012

Rozdział 12 Puszcza


                 Ściółka szeleściła niepokojąco pod ich stopami, gdy przedzierali się przez gęste chaszcze, nierzadko torując sobie drogę za pomocą ostrza. Mimo tego, że drzewa rosły tu zwarto, nie chroniły ich przed promieniami słonecznymi, zsyłając gorąco i wilgoć. Wydawało im się, że cała woda z organizmu zdolna jest wyparować. Próbowali się wachlować czym popadło, lecz przynosiło to naprawdę mizerne rezultaty i tylko potęgowało gorąco. W dodatku zjawiły się komary, niewielkie, żądne krwi  bestie, które potrafiły  przesiedzieć jakiś czas w ukryciu, by potem znienacka zaatakować i zabrać trochę swojego „pożywienia”.
                Bezimienna czuła, że mokra od potu koszulka przykleiła się do jej pleców. W skórę wrzynał się pas od kołczanu pełnego strzał, sam łuk również ciążył. Przez większość czasu trzymała również w dłoni krótki nóż z przepiękną rękojeścią, ucinając sobie w ten sposób zawadzającą roślinność.
                W uszach dziewczyny wibrowało brzęczenie owadów, którego powoli zaczynała mieć serdecznie dosyć, zwłaszcza, że od pewnego czasu był to jedyny słyszalny dźwięk. Śpiew ptaków już dawno umilkł, co stawało się dość niepokojące. Na tyle niepokojące, że po plecach przechodziły ciarki.
                Brunetka była zmęczona, mięśnie nóg nie chciały już jej nieść i lada moment mogły odmówić jej posłuszeństwa. Wiedziała, że powinna choć przez krótką chwilę odpocząć, gdyż w przeciwnym razie zwyczajnie zemdleje, zanim zdąży choćby wykrzyczeć imię Dawida. Oczywiście, gdyby tylko była w stanie to uczynić. Przed oczami zaczęły fruwać czerwone i czarne plamy.
                Dziewczyna już miała się odwrócić i powiedzieć o tym swojemu chłopakowi, kiedy powietrze przeszył potworny krzyk. Poczuła, że dłoń brązowowłosego obejmuje ją i pociąga na ziemię, na kolana, jednocześnie osłaniając. Serce Bezimiennej zaczęło się gwałtownie tłuc o żebra, a krew zabuzowała w żyłach. Do głowy uderzył nagły przypływ adrenaliny. Dziewczyna ścisnęła mocniej  rękojeść noża mocniej w garści, aż zbielały jej kłycie. Spojrzała w górę, zobaczyła jednak tylko przemykający nad głowami obojga czarny cień.
– Co to było? – Jej palce szybko poruszyły się w urzekającym tańcu słów, upuściła na ziemię nóż, po to tylko, by zaraz go chwycić z powrotem.
– Crincon. – Dawid pochylił się do niej, by wyszeptać tę nazwę do jej ucha. Ona sama miała problem z usłyszeniem i zrozumieniem tego, gdyż słyszała je po raz pierwszy. – Ptak. Drapieżnik. Potem ci... – Nie zdążył dokończyć, gdyż właśnie wtedy poczuli mocne uderzenie w plecy. Poderwali się błyskawicznie, rozumiejąc, że to tylko gwałtowny podmuch wiatru. Stanęli do siebie tyłem, obserwując otoczenie. Nie wiedzieli, z której strony nadejdzie niebezpieczeństwo, ale że nadejdzie – tego byli pewni. Bezimienna miała o tyle gorzej, że nie miała pojęcia, jak owo zagrożenie ma wyglądać. Cóż, za takowe wszakże można uznać wszystko, co nie ma przyjaznych zamiarów i się rzuca z pazurami i kłami na ciebie, pocieszyła się w myślach. Sięgnęła na plecy po łuk i nałożyła na niego strzałę, schowawszy uprzednio nóż. Nie lubiła walczyć tym ostrzem; jej nowa broń była bardziej dalekosiężna.
                Nieopodal w zaroślach zobaczyli ruch i po chwili wyłonił się z nich ogromny, majestatyczny ptak. Pierwszym, co zobaczyła Bezimienna, był zakrzywiony, ostry dziób i czarne oczy, wpatrujące się z uwagą w nią i Dawida, który zdążył w porę się obrócić. Potem w polu widzenia dziewczyny znalazły się piękne, trójkolorowe pióra – na łbie czerwone, na grzbiecie i brzuchu białe, na obrzeżach zaś skrzydeł czarne. Wyglądał cudownie, to musiała przyznać. Jednak co z tego, gdy na pewno nie ma pokojowych zamiarów…
                Zanim zdążyła napiąć cięciwę, otrzymała mocne drapnięcie pazurami w ramię. Drapnięcie to zdarło materiał koszulki, dotykając również skórę i raniąc ją. Sama dziewczyna poleciała też do tyłu, uderzając mocno plecami o ziemię. Na szczęście ściółka zamortyzowała nieco upadek. Bezimienna przypadkiem wypuściła z dłoni łuk, który wylądował tuż obok niej. Chwyciła go szybko, siadając. Nie przejęła się raną, tylko wstała i wyciągnęła nową strzałę. Mrużąc oczy, wpatrywała się w walkę ptaka i Dawida, który nie tylko nie dał się zranić, ale też i doskonale sobie radził. Za dobrze mu idzie jak na osobę, która pierwszy raz trzyma w dłoni miecz, pomyślała. To nie jest normalne, przecież zwykle potrzeba lat na wyćwiczenie sprawnej ręki… Można mieć talent, to prawda, ale talent to nie wszystko, on nie zastąpi prawdziwych umiejętności. Tak samo jak ona, która ćwiczyła strzelanie z łuku kilkakrotnie, a wciąż nie była w pełni usatysfakcjonowana z osiąganych wyników. Mogło być lepiej, wiedziała o tym, ale pocieszała się, że już przynajmniej trafia tam, gdzie powinna. Nie widziała zaś, by Dawid w jakikolwiek sposób ćwiczył. Wzruszyła ramionami, nic nie rozumiejąc.
                Napięła mocno łuk, celując w majestatycznego ptaka, czekając na dogodny moment do strzału. Chciała to zrobić tak, by nie trafić czasem przez przypadek w Dawida, co mogło się okazać trudniejszym przedsięwzięciem niż myślała. Sylwetka chłopaka stała się bowiem jedynie zamazanym cieniem, gdy ten walczył z ptakiem, usiłując go zabić. Trzeba przyznać, iż mimo całkiem sporej masy i wielkości, potwór nie był nowicjuszem w walce. Tak się składało, że jej chłopak też nie, więc siły zostały rozłożone mniej więcej równo. Bezimienna odnosiła wrażenie, że to jest sen, jakaś iluzja, ułuda. Szło im zbyt dobrze, zbyt płynnie, jakby byli w transie, nie, nie w transie, w zmowie! Pytanie tylko, przeciwko komu. Przed jej oczami czas jakby spowolnił, zarówno Dawid, jak i ptak poruszali się w znacznie wolniejszym tempie. Ich kontury przez krótki czas wyraźne, niezamazane, choć sami walczący pewnie tego i tak nie czuli, pochłonięci sobą.
                Dziewczyna była przekonana, że tu nie pasuje, że w tym miejscu, tu i teraz nie powinno jej być. Miała wrażenie oderwania, niedopasowania, nie wiedziała jednak, dlaczego. Przyszło jej do głowy zerwanie tej dziwacznej więzi walczących, zniszczenie pięknego obrazka. Napięła mocniej cięciwę. Strzała przecięła powietrze z cichym świstem i utknęła pomiędzy białymi piórami, spomiędzy których wolnym strumieniem zaczęła wypływać szkarłatna posoka. Ptak upadł na ziemię, przerywając rytm. Zaskoczony Dawid odwrócił się na chwilę w stronę Bezimiennej, popełniając tym samym ogromny błąd. Ostre pazury umierającego ptaka zadrasnęły mocno jego plecy, powalając na ziemię. Dziewczyna wypuściła kolejną strzałę, przyspieszając agonię drapieżnika. Ptak wydał ostatni, przeszywający krzyk i ostatecznie padł.
                Brunetka narzuciła błyskawicznym ruchem na plecy łuk i podbiegła do Dawida, wciąż klęczącego na ziemi. Zdarła jego koszulkę z zamiarem przyjrzenia się jego ranie. 


Wiem, wiem, wiem! Nie było mnie długo, koszmarnie długo, sam rozdział też jest koszmarny, pewnie pełno w nim błędów i w ogóle... Przepraszam was mocno, nie miałam czasu, siły, weny... Dopiero wczoraj pojawiła się ta ostatnia, dzięki czemu jest i rozdział dwunasty. Kiedy następny? Nie wiem. Teraz zaczynają się wakacje, więc może będę miała więcej czasu na pisanie. Jeszcze raz najmocniej przepraszam za przerwę.

piątek, 1 czerwca 2012

Rozdział 11 Miasteczko


- Wiem, że te urodziny, przynajmniej ten dzień, nie należą do najszczęśliwszych, ale… Mimo wszystko mam coś dla ciebie. Nie wiem, czy przyjmiesz, ale spróbować zawsze można. – Poszperał chwilę w przepastnym plecaku, po czym wyciągnął z niego kwadratową paczuszkę. Podał ją czarnowłosej, odgarniając włosy z twarzy. Dziewczyna niepewnie przyjęła prezent, obracając go jakiś czas w palcach. Z wahaniem rozdarła papier. Jej oczom ukazało się pudełko szafirowej barwy, przewiązane granatową, aksamitną wstążką zwieńczoną sporej wielkości kokardą. Nie mogła ukryć swojego zaskoczenia. Odwiązała ją i otworzyła pudełko. Krył się w nim przepiękny naszyjnik, wykonany ze srebra. Właściwie to to było niewielkie serduszko. Uśmiechnęła się na ten widok. – To jeszcze nie wszystko – poinformował ją Dawid. – Mogę?
                Nie czekając na jej pozwolenie, wziął je w obie dłonie i rozsunął na boki. Oczom zdumionej dziewczyny ukazała się ukryta w środku fotografia. Ona i Dawid. Kiedy? Spojrzała ze zdumieniem na chłopaka. Ten uśmiechnął się łobuzersko.
- Twoje zdjęcie wykradłem ci z albumu. Nie masz nic przeciwko? Przyznam się, trochę je obrobiłem, żeby wyglądało podobnie, jak to moje… – Jego oczy rozbłysły radośnie.
- Dziękuję – nakreśliła szybko na kartce, dotykając znów chłodnego srebra i wpatrując się w zdjęcie.
- Daj na chwilkę. – Przejął od niej swój prezent i zapiął na jej szyi, odgarnąwszy uprzednio na bok jej gęste, czarne włosy. – Przynajmniej teraz tak łatwo mnie nie zapomnisz.
                Spojrzała na niego z udawaną urazą. Jak mogłabym ciebie zapomnieć!, mówiło jej spojrzenie. Nagle przypomniała sobie o czymś. Rzuciła się do plecaka, przetrząsając jego zawartość i wyrzucając na ziemię wszystko, co do niego uprzednio w pośpiechu spakowała. Wreszcie wyczuła palcami szorstkość papieru i z triumfem wydobyła nieco sponiewierany prezent od Mariki. Rozerwała szybko jego ozdobną część, trochę się bojąc, co zobaczy w środku. Jej przyjaciele, jeżeli w ogóle rudowłosa się do ich grona zaliczała, zaskoczyli ją po raz drugi tego dnia. Jej oczom ukazała się bowiem biała koszulka ozdobiona wizerunkiem wilka. Mimowolnie się rozpłakała na ten widok, gdyż przypomniało jej się nocne spotkanie z tym zwierzęciem. A to z kolei zwróciło jej uwagę na czekającą wciąż misję. Pokręciła głową, przytulając się do miękkiego materiału. Chciała, by ta chwila trwała wiecznie, żeby nigdy nie musiała wysiadać z tego pociągu i narażać się na niebezpieczeństwa, o których nie wiedziała zupełnie nic. Nie znosiła takich sytuacji, wolała być perfekcyjnie przygotowana na to, co miało ją spotkać. Zdecydowała, że najlepszą rzeczą, którą w tej sytuacji może zrobić, będzie zajęcie się Księgą Legend. Może ona da jej odpowiedzi na choć niektóre z dręczących pytań. Jeśli zdąży, może się też zdrzemnąć… W końcu trzeba oszczędzać siły.
                Usiadła z powrotem na swoim miejscu i wpakowała wszystkie rzeczy ponownie do plecaka. Wyciągnęła jedynie wspomnianą już książkę i zabrała się za czytanie. Dawid objął ją i posadził sobie na kolanach, po czym zamknął oczy, pogrążając się w niespokojnym śnie. A ona zanurzyła się w dziwaczny świat legend, potworów i innych stworzeń, niemających prawa bytu w realnym świecie. To przecież był tylko relikt przeszłości, zapomniane i zakurzone już dzieje, przekazywane niegdyś z pokolenia na pokolenie. A teraz okazywało się, że oni wszyscy istnieją… I są gotowi ją zabić. Przynajmniej niektórzy. Zacisnęła dłonie w pięści. Dotychczas pogrywali z nią w kotka i myszkę. Ale już nigdy więcej. Nie będzie bezbronna. Nie podda się. I stawi czoła niebezpieczeństwu, jakiekolwiek by ono nie było. Okaże siłę, choć się tego po niej nie spodziewają. Właśnie tak. Niech się boją, bo wcale nie jest taka słaba, na jaką z pozoru wygląda. Będzie walczyć aż do ostatniej kropli z żył. Właśnie. Walczyć. A broń? Miała ochotę zakląć. Księga przekazała jej kilka sposobów obrony i ataku, lecz właściwie co do samych ostrzy… Ktoś umieścił tam wzmiankę jedynie o mieczu zdolnym do pokonania czarnoksiężnika. Tylko zanim do niego dotrze… Do tego czasu trzeba zdobyć inną broń, która zapewni jej minimalne bezpieczeństwo.
                Przerzuciła szybko karty książki, szukając jakiejś wskazówki odnośnie broni. Zaraz… Przecież pociąg staje za chwilę w Ur, miasteczku znanym przede wszystkim właśnie z wytwarzania ostrzy! Tam będzie mogła należycie się wyekwipować… Trochę dziwnym wydawał jej się fakt wytwarzania broni w XXI wieku, ale tylko się skrzywiła na tę myśl. Już dawno wszystko przestało być takim, jak powinno, zgodnie ze swym naturalnym przeznaczeniem. Westchnęła cicho.

                Pociąg z głośnym sapnięciem stanął na stacji. Betonowa posadzka peronu nosiła na sobie ślady wielu ludzkich stóp, a stojące na nim drewniane ławki zostały już dawno poznaczone przez deszcz, słońce i scyzoryk jakiegoś złośliwego młodzieńca. Na tablicy wiszącej pod zadaszeniem fantazyjne litery układały się w dwa wyrazy: „Stacja Ur”. Pora była już dość późna, a na stacji nie dostrzegli nikogo. Zresztą tylko oni wysiedli tutaj z dusznego pociągu, pozostali pasażerowie albo podróżowali jeszcze dalej, albo już zdążyli opuścić ten środek lokomocji.
                Pociąg już odjechał, a oni bezradnie stali na środku peronowej platformy i zastanawiali się, co mają począć. W końcu zdecydowali, że najlepiej będzie poszukać jakiegoś pożywienia i chaty, w której mogliby przenocować, a potem będą się martwić o resztę. Bezimienną paliła także potrzeba jak najszybszego odnalezienia dla siebie broni; bała się, że Tsi’nach zaskoczą ją w środku dnia. Przypomniała sobie nagle o poleceniu wilka – założyła czym prędzej na głowę kaptur, niby to osłaniając się przed słońcem.
                Po krótkim rozpytywaniu wśród mieszkańców zostali skierowani do miejscowej karczmy, gdzie znaleźli pokoje. Zjedli również tam skromny obiad, po czym, zostawiwszy swoje rzeczy w gospodzie, ruszyli na poszukiwanie broni dla obojga.
                Tym razem nie poszło tak łatwo, ale koniec końców trafili do rozwalającego się, ponurego domostwa, w którym, jeśli wierzyć mieszkańcom wioski, mieszkał mężczyzna zdolny zapewnić im wszelaką broń. Weszli na teren posesji z niejaką obawą, co zastaną w środku. Nawet ocierający się o nogę Bezimiennej biały kot nie zdołał odgonić przykrego uczucia strachu. Trzymając się za ręce, przekroczyli próg tego nowego, zupełnie nieznanego im świata, by za chwilę zastukać anachroniczną kołatką do drzwi. Mieli wrażenie, że czas tu stanął w miejscu, lepiej nawet: że odszedł stąd, pozostawiając to miejsce w nienaruszonym, dziewiczym stanie. Panująca tu cisza ogłuszała, sprawiała, że powietrze gęstniało i wibrowało pod jej naporem. Nawet śpiew ptaków, dotychczas towarzyszący im na każdym kroku, teraz ucichł, jakby w poszanowaniu dla świętości tego sanktuarium, samotni, pewnej ostoi i stałego punktu w wiosce.
                Drzwi otworzył im przedwcześnie posiwiały mężczyzna o szarych oczach, w których jednak wciąż się paliły iskierki młodości. Poruszał się wciąż energicznie, jakby lata, które miał za sobą, nie zdołały nagiąć do ziemi hardego karku. Miał jastrzębie rysy twarzy; obojgu kojarzył się z nieuchwytnym cieniem. Dziewczyna już wiedziała, że dla niego złamią zasadę nierozmawiania z nikim napotkanym na swojej trasie.
- Co państwa sprowadza w moje skromne progi? – spytał głosem chrapliwym, przesiąkniętym starczą goryczą, lecz wciąż przywodzącym na myśl szorstką korę drzewa.
- My… Szukamy broni… – ośmielił się przemówić Dawid. Bezimienna w takich chwilach cieszyła się, że to nie ona musi przyjmować na siebie brzemię rozmowy, brzemię nieustannie ciążące dyplomatom. Ona sama nigdy do tego szacownego grona nie należała.
- Broni? Ach, tak. Dobrze trafiliście, lecz jeszcze nie wiem, czy ja dobrze trafiłem… Wiedzcie bowiem, że w byle jakie ręce jej złożyć nie mogę. – Mówił to poufale, niemal pieszczotliwie. Musiał bardzo kochać swoją profesję, przemknęło czarnowłosej przez głowę. Z taką miłością może tylko matka mówić o swoim dziecku, chłopak o swojej dziewczynie… Inne przykłady jakoś nie chciały jej się przypomnieć. Uśmiechnęła się leciutko. Czułość. Oto, co łączy wszystkich – niezależnie od wieku, rangi, wykonywanego zawodu.
- A co musielibyśmy… Zrobić, żeby zyskać pańskie zaufanie? – Zauważyła, że słowa przechodzą chłopakowi z trudem przez gardło, jakby zaczynał się bać i nie chciał wypuścić z dłoni tej wąskiej nici porozumienia, która nagle połączyła całą trójkę.
- Co zrobić? Sprawić, żeby broń was wybrała – odparł starzec. – A co mi tam. Zaryzykuję. Już dawno nikt nie nawiedzał mojego królestwa cieni, mojego arsenału, w który przemieniłem dom… Chodźcie. Kicią się nie przejmujcie, ona nie drapie.
                Wpuścił ich za próg, wygarniając kota nogą za drzwi. Poprowadził ich przepastnym korytarzem w głąb domu. Deski niemiłosiernie skrzypiały pod ich stopami, gdy szli przez święte, nietknięte sanktuarium. Mężczyzna otworzył przed nimi drzwi jakiegoś pokoju, gestem zapraszając do środka.
                Ujrzeli zgromadzoną tutaj przez parę lat wszelaką broń – wiszące na ścianach miecze, sejmitary, buzdygany, szable, topory, rapiery, mizerykordie, puginały i wiele, wiele innych. Część broni leżała w bezładzie na stołach – walała się w stosach, w których można było znaleźć dosłownie wszystko.
- Możecie tu poszperać. Myślę, że znajdziecie coś dla siebie. Kierujcie się jednak instynktem, sercem, nie umysłem – wtedy broń będzie was słuchać, choć być może brzmi to dla was nieco śmiesznie. Życzę powodzenia i owocnych poszukiwań. – Zamknął za sobą drzwi.
                Patrzyli na siebie przez chwilę z niedowierzaniem, po czym rzucili się na poszukiwania. Bezimienna dopiero teraz odkrywała istnienie tylu rodzajów ostrzy, tak pięknie lśniących i zapraszających do ujęcia rękojeści. Na niektórych znać było piętno używania – wyszczerbione, nadłamane… Niektórych mieczy nie byłaby nawet w stanie podnieść, już o walczeniu nimi nie mówiąc, inne wydawały jej się śmiesznie małe. Wpadła jej w oko zakrzywiona szabla o wygodnej, prostej rękojeści, pozbawionej wszelakich ozdób. Wydawała jej się idealnie wyważona. Wywinęła nią kilka młyńców w powietrzu i odłożyła na bok, w nadziei, że znajdzie coś jeszcze lepszego. Trafiła na pozłacany puginał, potem na wąski sztylet, komplet noży do rzucania… Zdecydowała, że zabierze kilka i włoży do cholewki buta, takie dodatkowe zabezpieczenie, na wypadek, gdyby wszystko zawiodło. Stos przekopywanych przedmiotów powoli malał, natomiast sterta tych już przejrzanych zdecydowanie się powiększała. Stwierdziła z westchnieniem, że chyba już trzeba będzie kończyć poszukiwania, gdyż niczego porządniejszego i idealniejszego od tamtej szabli nie znajdzie. Właśnie wtedy, kiedy zamierzała się poddać, dojrzała kawałek dalej jesionowe drewno. Z zaciekawieniem wyciągnęła ów przedmiot. Okazało się, że jest to łuk, najpiękniejszy, jaki kiedykolwiek widziała. Elastyczna, ale i mocna cięciwa dawała się  łatwo napiąć, a drewno było miłe w dotyku i wprost zachęcało do strzelania. Zacisnęła na nim dłoń, rozglądając się za pasującymi strzałami. Dojrzała je nieopodal, pod ścianą, umieszczone w zielonym kołczanie. Sięgnęła po niego, natychmiast wypróbowując broń. Strzała ze świstem przecięła powietrze, by następnie wbić się w przeciwległą ścianę.
- Ej! – zawołał Dawid z udawanym oburzeniem, gdyż drewno przeleciało tuż koło jego ucha. Uśmiechał się jednak. On też już znalazł sobie broń – prosty miecz o wąskim, długim ostrzu, doskonale pasujący do niego i jego ręki. Już czuł dreszcz podekscytowania na myśl o wypróbowaniu go w prawdziwej walce. – Wszystko? – spytał swoją towarzyszkę. Skinęła lekko głową. W milczeniu opuścili pomieszczenie.
                Pod drzwiami czekał na nich gospodarz domu. Nie wiedzieli, czy celowo ich oczekiwał, czy też zwyczajnie przewidział, że wyjdą akurat teraz. Wystarczył mu tylko jeden rzut oka na wybraną przez nich broń. Skinął głową z aprobatą, uśmiechając się przy tym. Zaprosił ich na herbatę, ale grzecznie odmówili, tłumacząc się, że w gospodzie czeka na nich ciepła kolacja i naprawdę, ale to naprawdę muszą już wracać. Chcieli także zostawić mu zapłatę w postaci pełnej pieniędzy sakiewki, ale stanowczo odmówił, twierdząc, że im się bardziej przyda, a broń jest prezentem od niego. Nie chcieli tak stawiać sprawy, ale szybko musieli ulec.
                Pożegnali się z nim nie bez żalu. W ciągu tych krótkich chwil zdążyli go polubić, a zdawali sobie sprawę z tego, że nie zobaczą się już nigdy. Żałowali tego z całego serca, ale nie mogli nic na to poradzić – musieli gnać wciąż przed siebie, uciekając przed niebezpieczeństwem.

                Wyruszyli następnego dnia o świcie, przekraczając tereny rozciągającej się wokół Ur puszczy. Tędy właśnie wiodła ich droga – przez las pełen cieni, upiorów i błąkających się dusz. Nie bali się jednak. Mieli siebie i to wystarczało.

~~~
Kurczę, wybaczcie mi. Kompletnie nie miałam weny na pisanie Tajemnicy Wody, po prostu tak jakoś wyszło… Pisałam w tym czasie inne opowiadanie, które, mówiąc szczerze, bardziej mi się podoba. TW jednak postaram się doprowadzić do końca – innej opcji nie ma. Odkryłam, że ostatnio niemiłosiernie wydłużam rozdziały – nie wiem, czy to dobrze, czy źle, no ale… Tak czy owak, do zakończenia zbyt wiele nie pozostało.
Sprawa kolejna… Ja naprawdę nie lubię rozsyłać niepotrzebnego spamu, dlatego też proszę wszystkich powiadamianych, a nie komentujących, o odezwanie się. Poinformuję teraz tylko osoby, które pisały komentarz pod ostatnim rozdziałem, a resztę, jeśli chce być nadal informowana, proszę o powiadomienie mnie o tym. Wiem, że są co najmniej trzy osoby niekomentujące, ale (chyba) czytające – Kundel, Shin i Wtorek95 – was będę dalej powiadamiać. Cóż, dziękuję za uwagę i mam nadzieję, że nie zamęczyłam zbytnio. ^^

Rozdział 10 Ucieczka


- Sto lat, sto laaaat, niech żyje, żyje naaaaaaaaaam! – Już od progu szkoły przywitał ją nieco fałszujący głos Mariki, jej koleżanki z klasy. Zaklęła w myślach. A nikt miał o tym nie wiedzieć! Teraz jej przez cały dzień spokoju nie dadzą. W następnej chwili poczuła, że rudowłosa dziewczyna przytula ją z całej siły, po czym wciska do rąk prostokątną paczuszkę. – Wszystkiego najlepszego! Zdrówka i takie tam!
                Bezimienna skinęła lekko głową w podzięce i uśmiechnęła się, choć miała ochotę stąd zwiewać.
- Dzisiaj wyprawiam przyjęcie – niespodziankę w ogrodzie, na twoją cześć! I ani mi się waż nie przyjść! Będzie cała klasa, zaprosiłam też parę osób ze szkoły… - Parę osób, jak wiedziała czarnowłosa, oznaczało dla Mariki całą szkołę. Wywróciła oczami. – Będzie super, zobaczysz!
                Od dalszej męki wybawił ją dzwonek. Z ulgą ruszyła do klasy, chyba pierwszy raz w swoim życiu ciesząc się na zwyczajną lekcję matematyki. Wrzuciła prezent od koleżanki do plecaka, po czym otworzyła zeszyt na tylnej stronie i zabrała się za szkicowanie.

                Całą następną przerwę spędziła na szukaniu wśród tłumu licealistów Dawida, ale chyba nie było go w szkole, gdyż nigdzie go nie dostrzegła. Humor, już dostatecznie zły, jeszcze się pogorszył. Żałowała, że nie została w domu. Cóż, a mogła to zrobić… Byłby święty spokój, w dodatku miałaby więcej czasu na przestudiowanie danej przez wilka księgi. Księgi, która teraz spoczywała w jej plecaku. Księgi, która ją kusiła i przez którą nawiedziły ją w nocy koszmary. Wzdrygnęła się, przypominając sobie Tsi’nach. Oby już więcej nie spotkała ich na jawie… Zdawała sobie jednak sprawę, że zapewne jeszcze niejeden raz do tego dojdzie. Nie miała jednak wyboru, widocznie było jej to przeznaczone. Wykrzywiła twarz w grymasie. Zamknęła oczy, próbując choć na chwilę zapomnieć o zmęczeniu. 



- Bezimienna, chodź! Muszę ci coś powiedzieć. No chodź! – Rudowłosa Marika zaciągnęła dziewczynę na korytarz, w ustronne miejsce. Wszyscy licealiści opuścili budynek, korzystając z ładnej pogody i wygrzewając się na boisku w promieniach słońca. Usiadły na parapecie, czarnowłosa oparła się wygodnie o ścianę. – Ale obiecaj, że nikomu nie powiesz. Nikomu!
                Skinęła głową, tym samym przyrzekając.
- Dobrze więc. Słuchaj… Ty kojarzysz tego Dawida z trzeciej klasy, prawda? No… Uhm… Jakby to powiedzieć… Zakochałam się w nim – wypaliła, czując wypływający na policzki rumieniec. – Co ty na to?
                Nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała przed chwilą. Była w szoku. I to jakim… Nie, to nie może być prawdą. Ona… I Dawid? Nie, to jakiś żart. Jednak zarumieniona twarz Mariki i jej błyszczące oczy mówiły same za siebie. W umyśle Bezimiennej powstało przykre podejrzenie. Podejrzenie zdrady. Dawid i Marika? Nie, to nie możliwe. Przecież on nie spędziłby z nią samą tylu pięknych chwil, gdyby wolał ją. Tak, z pewnością. Nie wiedziała, jakim cudem udało jej się zachować kamienną twarz. Najwyraźniej rudowłosa nie miała pojęcia, że od niedawna licealista ma dziewczynę. Na dobitkę, jego dziewczyna siedzi właśnie przed nią.
- Myślisz, że on zwróci na mnie uwagę? – Skinęła głową w odpowiedzi, choć głęboko temu zaprzeczała. Nie miała jednak serca powiedzieć jej całej prawdy i zniszczyć marzenia. Dowie się, ale w swoim czasie. – Wiesz co? Pomóż mi. Za tobą oglądają się wszyscy, zatem i on da ci chwilę. Przekażesz mu kartkę ode mnie… Byłoby tak fajnie się z nim spotkać! Proszę, pomożesz? Proszę, proszę, proszę!
                Czarnowłosa przełknęła cicho ślinę, niepewna, co ma zrobić. Odejść? Zgodzić się? Nie znosiła takich sytuacji. W końcu przytaknęła i ześlizgnęła się z parapetu, powstrzymując swoje dłonie przed dygotem. Zła na siebie, podążyła do łazienki, pozostawiając Marikę samą na parapecie. Stanęła nad umywalką i drżącymi rękami wyjęła z plecaka książkę od wilka. Otworzyła ją na przypadkowej stronie, usiłując się uspokoić. Jej wzrok padł na namalowaną w lewym górnym roku postać. Czarnoksiężnik. Tego właśnie szukała przez całą noc! Potężny czarodziej. Najstarsze zapiski o nim pochodzą sprzed tysiąca lat, ale jego prawdziwego wieku nikt nie zna. Według legendy walczył z Królem Mórz, w wyniku czego objął później panowanie nad wodnym królestwem. Para się czarną magią… Opuściła parę linijek tekstu. …trudno go pokonać, jednak jest na to jeden sposób. Należy zdobyć miecz ukryty w Wieży Cienia, zwanej Tar’leuna. Budowla owa znajduje się w Awran, niewielkim miasteczku na północy kraju. Jest tylko jeden szkopuł. Znajdują się tam tak naprawdę trzy wieże – Sol Amusen, Blann’amra i Tar’leuna. Jednak dwie pierwsze widoczne są jedynie w niektóre dni, pojawiają się bowiem i znikają – na przemian. Stąd też nadana przez mieszkańców nazwa – Znikające Wieże. Jest tylko jedna noc w roku, kiedy obie wieże jednocześnie górują nad miastem. Wysyłają wtedy dwie potężne fale energii, które się ze sobą zderzają. W miejscu styku pojawia się Tar’leuna…
                Znikające Wieże… Będzie trudno je odnaleźć, skoro to tylko jedna taka noc. Może to nastąpić praktycznie kiedykolwiek, chociażby tej nocy. I gdzie to całe Awran się znajduje? Napisali, że na północy, ale gdzie dokładnie? Znowu same zagadki. No, prawie, wyjaśniła się przecież kwestia pokonania Czarnoksiężnika. Chociaż coś. To po to mam wyruszyć? Zdaje się, że właśnie o tej wyprawie mówił wilk. Zatem chyba czas podjąć decyzję…
                Spojrzała w lustro, na swoje odbicie. Ujrzała bladą twarz, okoloną czarnymi, długimi włosami. Patrzyły na nią zielone tęczówki, w których lśniło wpadające przez okno światło. Widać było, że jest zmęczona – przez czarne cienie pod oczami. Usta zaciśnięte w wąską kreskę, zmarszczone czoło… Roześmiała się w duchu. Już wiedziała, co zrobi. Ucieknie. Wymknie się ze szkoły, właśnie teraz.
                Jak zadecydowała, tak zrobiła. Już po paru minutach znajdowała się poza budynkiem liceum, podążając w stronę swojego domu. Wiedziała, że czasu ma mało, wrażenie pogoni nasilało się. Przyspieszyła jeszcze kroku.
                Odetchnęła dopiero, gdy zobaczyła jezioro, a zaraz potem znalazła się na znajomych deskach werandy. Dostrzegła przy drzwiach znajomą sylwetkę, na widok której mimowolnie się uśmiechnęła. Dawid.
- Źle się czułem – wyjaśnił swoją przyczynę nieobecności. – Teraz już mi lepiej, zdecydowanie. Wziąłem jakieś tabletki…
                Wywróciła oczami, zapraszając go gestem do środka. Zamknęła za sobą drzwi, po czym podążyła wraz ze swym chłopakiem do pokoju. Wywaliła tam wszystkie książki z plecaka, zostawiając jedynie księgę legend oraz, wciśnięty na dno, prezent od Mariki. Wrzuciła w zamian za to czystą zmianę bielizny, jakieś rzeczy do przebrania się oraz trochę jedzenia. Odnalazła także zakurzoną mapę, na której faktycznie znajdowała się miejscowość Awran. To już coś.
                Tymczasem Dawid przyglądał się krytycznie jej poczynaniom.
- Dokąd ty się właściwie wybierasz? – spytał wreszcie.
- Potem ci powiem. Kiedyś – nabazgrała szybko na wyrwanej ze szkicownika kartce papieru. Stwierdziła po chwili, że jest gotowa i właściwie może ruszać.
- Nie wyjdziesz stąd, dopóki nie powiesz, co jest grane. – Chłopak zastawił jej sobą drogę. – A jeżeli nie powiesz, to wyjdę z tobą i nie uwolnisz się od mojego towarzystwa.
                Spojrzała na niego błagalnie.
- Nie. Nieważne, że się spieszysz. Ja mam czas. Poczekam.
- Jak szybko będziesz w stanie się przygotować do drogi? – Ujrzała w jego oczach zaskoczenie.
- Już jestem gotowy. Mój plecak czeka na werandzie.
- Chodźmy zatem. Wytłumaczę ci wszystko w pociągu. Tylko szybko, nie mamy czasu do stracenia.
                Zamknęła na klucz swój dom, czując się, jakby zostawiała kogoś bliskiego. Miała przeczucie, że nie wróci tu już więcej. Przecież to absurdalne… Jednak wszystko może się zdarzyć. I zdaje się, że świetnie o tym wiesz. Ta.
                Pogłaskała na pożegnanie czarnego kota, żałując, że nie może go zabrać ze sobą. Cóż, kot zatroszczy się sam o siebie.
                Z jeziorem żegnała się równie krótko, wiedziała, że pozostanie ono w jej pamięci, cokolwiek by się nie wydarzyło. Czas opuścić znajome wody, czas poszukiwać nowych przygód i wrażeń.
                Dawid objął ją ramieniem i podążyli do miasta, w kierunku stacji kolejowej.

                Pociąg stał prawie pusty. Bez problemu znaleźli wolny przedział. Zajęli miejsca naprzeciwko siebie, odłożywszy plecaki na siedzenia obok.
- Zatem słucham. Dokąd jedziemy i w jakim celu? – zapytał w końcu Dawid, przerywając niezręczną ciszę.
                Bezimienna sięgnęła do swojego plecaka i wyciągnęła z niego szkicownik oraz księgę legend.
- Cóż, to może ja zacznę od początku…
                Skończyła wyjaśniać wszystko dopiero po następnych dwóch godzinach. Miała teraz przy sobie kogoś, kto ją wesprze w trudnych chwilach i pomoże. Nie była sama, a droga, której nie znała, miała być trudną i pełną zakrętów. Zaczynał się nowy rozdział w jej życiu, może też i najistotniejszy. Nie wiedziała jednak jeszcze, co ów etap jej przyniesie.
                Cóż, życie jest pełne niespodzianek.

Rozdział 9 Noc


           Wycie wilka nie ustawało. Trwało ono już od dłuższego czasu, z przerwami, podczas których myślała, że już umilkło. Dźwięk był wibrujący, przenikający i z tego też powodu straszny.  Miała już serdecznie dosyć. Przycisnęła do twarzy poduszkę, tłumiąc po części dobiegające z otoczenia głosy. Nie udało jej się jednak zrobić tego do końca. Miała nadzieję, że wraz ze świtem ucichnie całkowicie. Bolała ją głowa, nie spała tej nocy dobrze. Za trzy godziny miało wstać słońce, a wraz z nim ona. Jęknęła, patrząc na budzik. Odłożyła poduszkę i podłożyła ją sobie pod głowę, wpatrując się tępo w sufit.
              Podjęła decyzję i wygrzebała się z ciepłej pościeli. Narzuciła na siebie ciepłą kurtkę oraz zamieniła spodnie od piżamy na sztruksy. Założyła adidasy, po czym wyszła w rozedrgane, nocne powietrze.
               
   Las leżał za jej domem. Bezwiednie podążyła w jego kierunku, znajdując się jakby w transie  pod wpływem nieustającego, przejmującego wycia. Nie zdawała sobie nawet sprawy, dokąd idzie. Jej nogi podążały same, coraz dalej i głębiej w mrok. Ciemności rozpraszało, i  to nieznacznie, jedynie nikłe światło księżyca, z trudem przedzierające się przez korony drzew. Z góry dobiegło ochrypłe skrzeczenie, trzepot skrzydeł uderzających o powietrze. Poczuła, że po jej plecach przebiega dreszcz. Była noc… Noc, idealna pora dla magii i wszelkich mitycznych stworzeń. Dotknęła dłonią szorstkiego pnia rosnącej przy wąskiej dróżce sosny. Chropowatego, pokrytego mchem i kurzem lat pnia… Powoli zaczynał ją opuszczać strach. Tej nocy nic nie mogło jej zagrozić, magia ją ochraniała… Jednak dzisiaj, właśnie dzisiaj, miało się coś wydarzyć. Coś ważnego, co być może pomoże jej w rozwiązaniu choć części zagadek. Przeczuwała to. Była tego pewna.
Wycie rozległo się znowu, wzywając ją. Niespiesznie ruszyła naprzód. W następnej chwili zaklęła, potknęła się bowiem o opadłą z sosny szyszkę. Upadła na mokrą glebę, brudząc sobie spodnie i nabijając porządnego siniaka. Westchnęła i podniosła się.
Dotarła wreszcie do sporej wielkości polany, z której dochodziło wycie. Ostrożnie wyjrzała zza pnia drzewa, niepewna, co zobaczy.
Właściwie to wiedziała, co zobaczy. A zobaczyła wilka. Wilka o długiej, białej sierści. Ten wilk, który uratował ją przed demonami Tsi’nach, wtedy, nad morzem. Siedział, opierając się dwiema łapami o ziemię. Miał piękne, czarne oczy, w których czaiła się iskierka… smutku? Tęsknoty? Nie wiedziała.
Przestała się bać, ale jej serce wciąż biło szybko i mocno. Podeszła bliżej zwierzęcia, zupełnie blisko. Oczy wilka zahipnotyzowały ją, podobnie jak wcześniej wycie, które teraz ustało.
Powiał wiatr, szarpiąc jej włosy. Poczuła uderzenie magii, co zmusiło ją do zamknięcia na sekundę oczu. Kiedy je z powrotem otworzyła, nie ujrzała przed sobą białowłosego wilka. Ujrzała rosłego, dobrze zbudowanego człowieka o czarnych włosach i wyrazistych rysach twarzy. Otworzyła usta, ale nie wydobyło się z nich ani jedno słowo. Przecież nie mogła, nie umiała… A szkicownik wraz z ołówkiem zostały w domu. Jak zatem ma spytać tego zadziwiającego stworzenia – człowieka o nurtujące ją kwestie?
Pod jej nogi upadła nagle książka. Legendy, mity i fantastyczne stworzenia – przeczytała tytuł z kolorowej okładki. Podniosła ją i przekartkowała, obdarzając pytającym spojrzeniem mężczyznę.
- To jedyna książka, która ocalała z pożaru biblioteki głównej – usłyszała w swojej głowie głos, zidentyfikowany przez nią jako należący do wilka. Była zaskoczona, ale też i odetchnęła z ulgą. Nie miała nic przeciwko takiej komunikacji.
- Pożaru? Jakiego pożaru? – spytała w myślach, zszokowana.
- Nie słyszałaś? Ktoś podpalił bibliotekę. I chyba wiem, kto. – Mężczyzna zacisnął wargi, które zmieniły się w wąską kreskę.
- Kto?
- Tsi’nach. Któżby inny.
- Po co?! – Była przerażona faktem, że demony podążyły za nią aż tutaj.
- A po co na świecie pojawiły się demony? – Twarz mężczyzny przybrała gorzki wyraz. – Spalili bibliotekę, ponieważ nie chcieli, by ta książka, którą trzymasz teraz w ręce, trafiła do ciebie.
- Ale co ja im zrobiłam?
- Nic. I to jest problem. Żeby jednak należycie stawić czoło niebezpieczeństwu, musisz być przygotowana. Musisz wiedzieć z kim i po co walczysz oraz jakich środków użyć. Czas, który nam obojgu pozostał, powoli dobiega końca. Masz dokładnie dwie godziny na przestudiowanie tej książki i zapamiętanie tyle, ile się da oraz należyte przygotowanie do podróży. Musisz ruszać już dzisiaj, demony są na twoim tropie i nie pozwolą, byś wykonała swoje zadanie.
- Zadanie? Ale jakie zadanie?
- Osoba, z którą walczysz, jest bardzo potężna, a przeciwstawić jej można tylko magię. Dobrą magię, rzecz jasna. Musisz poznać jej słabe i mocne strony, wiedzieć, gdzie zadać cios, by zabić. – Wilk-mężczyzna zastanowił się przez chwilę. –  Tego wszystkiego musisz się nauczyć do świtu. Ja ci przekażę tylko trzy ogólne reguły, których powinnaś przestrzegać, by przeżyć i nie odpaść w tej wielkiej grze. Zasada pierwsza: bądź czujna, zawsze uważnie obserwuj otoczenie. Zagrożenie może nadejść znienacka, dlatego musisz je uprzedzić. Zasada druga:  nie rozmawiaj z nieznajomymi, chyba że naprawdę nie masz wyjścia. Często pod ich postacią kryją się szpiedzy i nieprzyjazne ci osoby. Zawsze noś też na głowie kaptur, on pomoże ci ukryć prawdziwą tożsamość, której nie możesz ujawnić nikomu. Przekonasz się, że nie będziesz jedyną chcącą pozostać nierozpoznaną osobą. Zasada trzecia: nie ufaj nikomu. Nic nie jest takie, jak się wydaje, i przez to możesz zbłądzić.
- Jaka droga? Co ja mam zrobić? Dlaczego tak mało czasu? – Teraz nie rozumiała już niczego. Czuła się jak mała dziewczynka, zagubiona i wystraszona.
- Mogę odpowiedzieć tylko na kilka z twoich pytań, reszty dowiesz się później, sama. – W szarych oczach mężczyzny dostrzegła smutek. – Walczysz z Czarnoksiężnikiem, potężnym magiem, i tylko od ciebie zależy, kto tę walkę wygra. To sprawa pierwsza… Druga – dlaczego musisz się spieszyć? Mówiłem ci już… Demony cię tropią, a chyba nie chcesz skończyć utopiona gdzieś w morskiej toni? To byłaby naprawdę ironiczna śmierć. – Uniósł do góry jeden kącik ust. – Trzy. Twoim zadaniem jest pokonanie naszego największego wroga… Jak to zrobić, wyczytasz w księdze. Cztery… Interesowała cię sprawa mostu i grobu rodziny Cameronów, czyż nie tak? Nie mogę ci powiedzieć całej prawdy, więc powiem tylko jej część: Nathaniel Beaufort nie jest winien temu, co się wówczas wydarzyło. A róże na grobie pozostawiam ja. Reszta twoich pytań na razie pozostanie bez odpowiedzi. Idź już i pamiętaj: nigdy nie jesteś sama. Zawsze czuwam przy tobie.
                Nie zdążyła niczego wypowiedzieć, gdyż wilk zniknął, po prostu przepadł. Fuknęła z niezadowoleniem i spojrzała na trzymaną wciąż w dłoni książkę.
                Tylko dwie godziny… Strasznie mało.


                Zasnęła z głową na stole, przenosząc się zaraz w świat koszmarów, świat baśni i tajemnic. Śniła. A ten sen był dziwny. Ktoś ją gonił. Uciekała przed nim, słysząc wciąż paskudny, głośny śmiech, od którego po plecach przebiegały ciarki. Biegła tak, że brakowało jej tchu, wplątując się w labirynt pustych korytarzy o szarych ścianach. Nie wiedziała, co ma takiego cennego, że chcą ją złapać, tylko biegła przed siebie, na oślep, usilnie próbując wyrobić się na kolejnych zakrętach i nie uderzyć o mur. Nogi z wolna zaczęły odmawiać jej posłuszeństwa. Wiedziała, że za chwilę będzie musiała się zatrzymać i choć chwilę odpocząć.
                Nagle wybiegła na otwarty teren. Nad nią wisiało burzowe, granatowe niebo, które wyglądało, jakby miało za chwilę spaść jej na głowę. Czuła się dziwnie, w skroniach huczało, a w kostkach niemiłosiernie kłuło. Usłyszała za sobą tupot butów. Obejrzała się przez ramię, dostrzegając zakapturzonych młodzieńców o charakterystycznych twarzach. Poznała ich.
             Tsi’nach. Dopiero wtedy zrozumiała, że coś, w co się wplątała, przeraża ją. I to bardziej niż bardzo… Teraz zapragnęła mieć przy sobie kogoś bliskiego. Dawid… Szkoda, że nie przybył tu za nią.
                Nagle przed jej oczami stanęły wizerunki dwóch młodych, pięknych dziewcząt, niewiele starszych od niej. Jedna z nich miała długie, srebrne włosy zaplecione w warkocz. Trzymała w dłoni muszlę, z kolei z zaciśniętych palców jej towarzyszki wystawała gałązka mirtu. Obie miały na głowach wianki z czegoś, co przypominało wodorosty.
               Dwie siostry, władczynie rzek i mórz – zrozumiała nagle, przypominając sobie pradawną legendę. – A gdzie trzecia?
                Obraz zamazał się, kiedy dostrzegła zaciskające się na taliach sióstr powrozy. Znowu dobiegł do jej uszu ten upiorny śmiech…
                Potem się obudziła, zlana potem, lecz jednocześnie zdeterminowana.

Rozdział 8 Kamień


Wibrujący dźwięk dzwonka uwolnił uczniów od męczenia się przy twardych ławkach i nudnej gadaniny niektórych nauczycieli. Jak zawsze, korytarz wypełnił się wybiegającymi z klas licealistami. Wszyscy się starali przepchnąć ku wyjściu, tłocząc się i popychając nawzajem. Nauczyciel dyżurny próbował zaprowadzić jako taki ład, ale niezbyt mu to wychodziło, więc szybko zrezygnował i dał się ponieść fali nastolatków. Tupot butów na schodach wciąż nie cichł, o tej godzinie w szkole zostawali jedynie nieliczni – na zajęciach dodatkowych.
Bezimienna bez większego pośpiechu włożyła do przetartej torby swoje książki i wyszła na korytarz, zamykając za sobą drzwi klasy. Nauczycielka już dawno opuściła pomieszczenie, spiesząc się na jakieś ważne spotkanie. W liceum czarnowłosej nigdy nie zamykano sal lekcyjnych na klucz, pozwalano uczniom przesiadywać w nich przed lekcjami. To, co najcenniejsze, chowało się zwykle na zaplecze i pozostawiało zakluczone. Dziewczyna szybko zastanowiła się, co ma na następny dzień do zrobienia i wyszło jej, że powinna tylko odrobić matematykę i jedno zadanie z biologii, czyli niedużo. Nie musiała zatem się spieszyć z powrotem. A gdyby tak posiedzieć nad jeziorem…? Jest przecież ładna pogoda, może też i to jeden z ostatnich letnio-jesiennych dni. Podjąwszy decyzję, raźnym krokiem ruszyła w stronę wyjścia. Poprawiała co chwilę spadający pasek torby, niecierpliwiąc się i chcąc dotrzeć nad wodę. Sprawdziła szybko, czy nie zostawiła nigdzie swojego szkicownika. Tkwił bezpiecznie między podręcznikami od chemii i geografii. Uśmiechnęła się leciutko i wreszcie opuściła budynek. Dostrzegła wśród stojących przed szkołą licealistów znajomą, brązową czuprynę i jej uśmiech się jeszcze powiększył, choć starała się to ukryć. Nie miała zamiaru podchodzić do dyskutującej grupki, zamiast tego skierowała się do wyjścia ze szkolnej posesji. Do swojego domu miała kawałek, ale nie było to jakoś strasznie daleko, żeby nie mogła tej odległości przebyć na piechotę.
Tak się pogrążyła w rozmyślaniach, że nie zauważyła nawet, że ktoś do niej podbiega. Dopiero, gdy silne ręce objęły ją w talii, oprzytomniała, chcąc się odruchowo wyrwać.
- Spokojnie – szepnął jej znajomy głos do ucha. Dawid. Przechyliła nieco głowę, przeklinając w duchu nieszczęsną torbę, która znów się zsunęła. – Mogę cię odprowadzić?
                Skinęła głową, czując przepływające po całym ciele gorąco. Chłopak wypuścił ją z objęć i przejął jej torbę, splatając przy tym ich palce. Czarnowłosa wciąż była zaskoczona, że po całej przygodzie nad jeziorem nie wyśmiał jej, nie obrzucił wyzwiskami ani nie zrobił niczego w tym stylu. Nie, on wręcz przeciwnie, szuka jej towarzystwa, jakby się zakochał. Stop. To przecież niemożliwe, żeby wybrał taką szarą myszkę… Jest przecież o wiele więcej dziewczyn, które są go bardziej godne. Chwila. Może on po prostu gra, może jest tylko przyjacielem, może… Za dużo „może”, za dużo spekulacji! Stop, stop z tym! Nie pomożesz sobie w ten sposób.
                Szli w milczeniu, wsłuchani w śpiew ptaków i we własne myśli. Nogi prowadziły ich właściwie same, oboje znali przecież drogę. Po jakimś czasie wyszli ze śródmieścia i znaleźli się w mniej zaludnionej dzielnicy. Nieco później skręcili na rzadko uczęszczaną dróżkę, okalającą wąską wstęgą jezioro. Bezimienna rzuciła ukradkowe spojrzenie na Dawida i uśmiechnęła się, znajdując się na tak znajomych terenach.
- Poczekaj. – Głos chłopaka i jego ruch nadgarstka zatrzymały w miejscu dziewczynę. Brunet wskazał leżący przy drodze, sporej wielkości kamień. – Chodź, siadaj.
                Spojrzała na niego z pytaniem w oczach.
- Cierpliwości, moja droga – odparł. – Usiądź. – Wobec tak kategorycznego rozkazu nie miała wyboru i opadła na zimną, szorstką powierzchnię kamienia. Jej wzrok napotkał brązowe oczy, w których błyszczały radosne iskierki. Chłopak stanął przed nią i wziął głęboki wdech, zanim rozpoczął. – Czy… będziesz moją dziewczyną? Kurczę, może nie powinienem… Jeśli odmówisz, zrozumiem, nie ma sprawy. Przepraszam, że tak pytam, ale…
                Przerwała jego potok słów, kiwając stanowczo głową. Wyciągnęła szybko z leżącej obok jej „siedzenia” torby szkicownik oraz ołówek i nabazgrała pospiesznie parę wyrazów.
- Jestem w szoku… Dlaczego akurat mnie? Wokół ciebie przecież tyle ładniejszych i mądrzejszych dziewczyn… Choć nie ukrywam, że się zgadzam…
- Dlaczego ty? Ponieważ to ciebie kocham, nie tamte puste dziewczyny z naszego liceum – wzruszył ramionami. – Nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszę! Dziękuję… - Poderwał ją z kamienia i mocno przytulił, całując w czoło. Szkicownik poleciał na trawę, a oni pobiegli nad jezioro, na plażę, w otoczenie suchych łodyg trzcin. Położyli się na obmywanym przez fale, mokrym piasku, ramię przy ramieniu. Cieszyli się sobą, cieszyli się chwilą, ulotną i niezatrzymywalną… Czas się zatrzymał na ten jeden, jedyny moment. Lecz, niestety, nie mógł on trwać wiecznie.
                Choć z początku na niebie nie widniały żadne chmury, teraz powlekło się ono ołowianą barwą. Zerwał się silny wiatr, fale stopniowo robiły się coraz większe. Zaszumiały trzciny, kołysząc się i uderzając o siebie. Jakiś szary ptak zerwał się do lotu, bijąc skrzydłami o łodygi zaschłych roślin. Z zachodu nadchodziła mgła, wyjątkowo często spotykana w tej okolicy – szczególnie wczesnym rankiem. Zaczął padać deszcz. Z początku niewielkie, krople stały się większe i częściej uderzały. Bezimienna i Dawid zerwali się szybko z miejsca, już oboje przemoczeni. Nie złościli się jednak z tego powodu, nie, oni się śmiali. Jak małe dzieci, którym radość sprawia samo wskoczenie w kałużę i rozchlapanie wokół wody. Nie przejmując się tym, że mokre ubrania przylepiają się do skóry, zdjęli buty i brodzili po kostki w wodzie, choć zdawali sobie sprawę, że nie zachowują się zbyt rozsądnie. Ale któż by się tym przejmował?
                Dobra, dosyć  tego. Będziemy chorzy za chwilę – pomyślała czarnowłosa i pociągnęła Dawida w kierunku swojego domu, chwyciwszy uprzednio swoją torbę oraz nasiąkły wilgocią szkicownik.

                Deszcz nie zdołał zniszczyć wszystkich rysunków ze szkicownika. Część z nich była rozmazana, część z nich zachowała się w stanie nienaruszonym. Najbardziej było jej szkoda rysunku wilka, który rozpłynął się zupełnie i nie mogła się już dopatrzeć żadnych kształtów. Kartki notatnika dotknęła wilgoć, rogi zwijały się i niszczyły. Obecnie szkicownik leżał rozłożony przez kominkiem. Czarnowłosa próbowała jeszcze uratować swoje dzieło, lecz wiedziała, że tak czy inaczej będzie musiała kupić sobie nowy. Szkoda, bo przyzwyczaiła się do starego. I ten śliczny szkic wilka… Ech, nie mogło paść na rysunek latorośli?
                Spojrzała na wiszący na ścianie kalendarz i nagle jej się coś przypomniało, coś, co przez wydarzenia ostatniego tygodnia – szpital, spotkania z Dawidem – wyleciało jej zupełnie z głowy.
                Jutro miała urodziny. Jęknęła cicho, ciesząc się w głębi duszy, że brunet już dawno poszedł. Nie znosiła tego dnia. Sama nie wiedziała, czy dlatego, że nikt nigdy o jej święcie nie pamiętał, czy dlatego, że nie znosiła dostawać żadnych nieszczerych prezentów, a takie jej się trafiały co roku… Na Wigilię, na Wielkanoc – zawsze obdarowywał ją ktoś z klasy. Zupełnie niepotrzebnie, bo i tak nie płynęło to z głębi serca.
                Czuła się samotna, choć zdawała sobie sprawę z tego, że wreszcie ma kogoś bliskiego. Kogoś, komu na niej zależy i kto się o nią troszczy. Żałowała jednak, że nie ma przy niej rodziców. Tak na dobrą sprawę, to ich w ogóle nie pamiętała. Nie wiedziała, jak wyglądali, kim byli i co się z nimi stało. Ba, nie wiedziała nawet, jak się znalazła w tym miasteczku, zagubionym gdzieś na Północy. Nie wiedziała niczego o swojej przeszłości. Miała wrażenie, że w jej umyśle powstały jakieś luki… Ale dlaczego? Na to pytanie nie potrafiła sobie odpowiedzieć…

Rozdział 7 "Niech żyje bal!"


                Marmurowe schody prowadziły do wnętrza imponującego gmachu ratusza, podświetlonego od zewnątrz niewielkimi latarenkami. Kolumny podtrzymywały bogato zdobiony płaskorzeźbami tympanon – w większości sylwetki smoków oraz kwiaty lilii. Pod spodem wykuto w kamieniu napis: „Sprawiedliwość jest pierwszym krokiem do niebios”. Bezimienna wiedziała, że słowa te stanowiły maksymę niegdysiejszego burmistrza jej miasta. Z obu stron schodów znajdowały się poręcze, okolone girlandami kwiatów. Czarnowłosa dotknęła jednej z nich i zapatrzyła się w górę, na niebo. Ponad budynkiem lśniły gwiazdy na granatowym, czystym firmamencie. W oddali błyszczał również księżyc – była pełnia, pora najlepsza dla magii, wilkołaków i innych stworów rodem z baśni i bajek opowiadanych przez matki na dobranoc. Dziewczyna uśmiechnęła się lekko, biorąc w palce fałdy swojej zielonej sukni. Uniosła ją nieco w górę, by nie pobrudzić, i ruszyła w stronę wejścia do ratusza. Jeszcze zanim przekroczyła próg, nasunęła na twarz maskę. Dopiero wykonawszy tę czynność, wsunęła się do środka.
                Pierwszym, co rzuciło jej się w oczy, był tłum poprzybieranych w maski licealistów, którzy potworzyli większe bądź mniejsze grupki. Dostrzegła też stojące samotnie osoby, opierające się smętnie o ściany. Po obu stronach olbrzymiej sali stały dwa długie stoły, zastawione wszelkiego rodzaju napojami i przekąskami. Czarnowłosa wiedziała, że gdy zaczną się tańce, stoły te zostaną przysunięte do ścian. Gwar rozmów nie zdołał całkowicie zagłuszyć grającej na samym końcu pomieszczenia, na podium, orkiestry. Melodia była łagodna, idealna do tańca, lecz młodzi ludzie nie kwapili się jeszcze do tego. Ponadto czekali na znak jednego z radnych, bowiem to on miał kierować imprezą.
                Bezimienna spojrzała w górę, na sufit, z którego zwieszały się kryształowe żyrandole, dając przymglone nieco światło. W kandelabrach na stołach płonęły również świeczki. Ściany zdobiła broń – od szabel i mieczy po włócznie i sztylety. Wypolerowana stal odbijała drżące płomienie świec. Dziewczyna dostrzegła ponad podium niewielki balkon, z którego miał przemawiać radny. Wiedziała, że uszykował dla licealistów wiele niespodzianek, lecz znała tylko jedną z nich. Tej nocy, magicznej nocy, wszystko może się wydarzyć.
                Rozejrzała się trochę, próbując rozpoznać kogoś ze swojej klasy. Miała jednak z tym problem, gdyż widziała wszystkich w niecodziennych strojach – dziewczyny w sukniach balowych, chłopcy w białych koszulach i smokingach. Identyfikację uniemożliwiały również maski na twarzach. Dostrzegła w końcu sylwetkę Mariki. Choć jedna znajoma osoba! Podeszła do niej szybkim krokiem.
- Hej – przywitała ją uśmiechem ruda licealistka. Bezimienna odpowiedziała tym samym i wzięła ze stojącego obok nich stołu szklankę z sokiem pomarańczowym. – Bal zaczyna się dokładnie za… dwie minuty. Mam tylko nadzieję, że ktoś będzie chciał ze mną tańczyć. Z tobą to wiadomo, ty jesteś ładna, ładniejsza ode mnie… Masz powodzenie u chłopaków, ja nie.
                Brunetka spojrzała na nią z zaskoczeniem. Nigdy jakoś nie zwracała szczególnej uwagi na amory licealistów, nie zwróciła większej uwagi na zainteresowanie płci przeciwnej jej osobą. Nie uważała tego za ważne, ale też miała nadzieję, że tej nocy (magicznej nocy!) ktoś do niej podejdzie i z nią zatańczy. Najlepiej ktoś przystojny…
                Ktoś. Pff.
                Dobra, ktoś szczególny.
                Tylko tyle?
                No…
                Wstydzisz się, że kochasz D…
                CICHO!
                Ahahah.
                Siedź cicho, wstrętny głosie.
                Rzeczywiście, głos w jej głowie ucichł, a ona rozglądała się wokoło, wciąż nikogo nie rozpoznając. Zniechęciła się tym. Pogrążyła się całkowicie w rozmyślaniach, nie słuchając paplającej Mariki. Wreszcie do jej świadomości przebiły się oklaski kierowane w stronę radnego. Wszyscy stali zwróceni w kierunku balkonu, wpatrując się w twarz niemłodego, lecz wciąż krzepkiego, mężczyzny.
- Szanowni licealiści! Witam was, niektórych po raz kolejny, innych po raz pierwszy, na corocznym balu! Dzisiejsza noc jest wyjątkową, jak zapewne sami odczuliście. Tej nocy… Spełnią się marzenia wielu, choć niektórzy mogą się zawieść. Taka jest moc tej tradycji i nikt jej nie złamie. Dzisiejszej nocy wytańczycie się za wszystkie czasy, tak, że jutro nie będziecie mogli wstać z łóżka. Jednak, jak co roku, wieczór balu kończy się czymś szczególnym, czego nikt nie zapomni…
                Bezimienna poczuła przebiegający po plecach dreszcz. Od dawna czekała na ten bal…
- Przypominam i informuję tych, którzy tej tradycji nie znają: do północy nie wolno nikomu zdjąć z twarzy maski. Dopiero o tej godzinie, kiedy ja dam sygnał, wszystkie pary się zatrzymują. Chłopak ma obowiązek zdjąć dziewczynie maskę i pocałować ją. Ale nie w policzek, nie w czoło ani gdzie indziej.
                Przez salę przebiegła fala śmiechu.
- Musi ją pocałować w usta. Moi panowie i panie, nie ma zamiany! Ta osoba, z którą będziecie tańczyli akurat ten taniec, powinna uczynić zadość tradycji. Pamiętajcie również, że szykuję inne niespodzianki. Bądźcie gotowi na wszystko, a przede wszystkim – bawcie się dobrze! Oficjalnie ogłaszam: bal uważam za rozpoczęty!
                Orkiestra zagrała głośniej. Licealiści rozstąpili się, zostawiając pośrodku miejsce dla tańczących. Stoły z przekąskami powędrowały pod ściany. Zaczęły się tworzyć pierwsze pary, lecz większość była jeszcze niepewna i niezdecydowana. Bezimienna stała wciąż razem z Mariką, nie mając zamiaru się nigdzie ruszać. Obie obserwowały, jak liczba stojących bez pary osób gwałtownie się zmniejsza. W pewnej chwili podszedł do nich czarnowłosy chłopak.
- Witam szanowne panie – zaczął wesoło. – Mościa pani, czy obrazisz się, jeżeli skradnę tobie twoją uroczą rudowłosą towarzyszkę?
                Czarnowłosa pokręciła szybko głową, choć zrobiło jej się nieco smutno. Marika odeszła, a ona wciąż nie dostrzegała tego, którego by chciała zobaczyć. Wiedziała jednak, że w tym momencie zatańczyłaby z pierwszym lepszym chłopakiem. Tak też się stało. Kiedy niewysoki, piegowaty blondyn zaprosił ją na parkiet, bez protestu odłożyła szklankę z sokiem i dała się wciągnąć w wir tańca.
                Uwielbiała tańczyć. Zawsze i wszędzie. Rzadko kiedy miała jednak okazję zrobić to porządnie, bowiem za dyskotekami nie przepadała. Ludzie skakali tam tylko w rytm muzyki, która zresztą była równie ogłupiająca i ogłuszająca, jak ich pseudo taniec. Bezimienna wolała płynność, wolała taniec tradycyjny, kiedy stawiała kolejno precyzyjne kroki na posadzce. Teraz, kiedy patrzyła w niebieskie oczy jej partnera, czuła się dziwnie, choć jednocześnie lekko. Ona prowadziła, jasnowłosy nie znał w ogóle kroków. Starał się tego nie okazywać, ale denerwował się – sam nawet nie wiedział, czym. Usilnie próbował nie popełnić żadnej gafy, zerkając co chwilę w bok, na swoich rówieśników, tańczących o niebo lepiej. Muzyka z wolna ucichła, koniec pierwszej rundy… Pamiętaj, musisz wytrzymać do północy, więc za bardzo nie szalej. To jeszcze trzy godziny, tylko trzy godziny, aż trzy godziny… Wiele osób i tak na ów wewnętrzny głos nie zważało. To był ich czas – parkiet należał do nich i tylko do nich. Splecione dłonie, zmrużone oczy… A gdzieś tam, het, daleko, błyszczący księżyc… Chciałoby się zatrzymać chwilę, nie czuć zmęczenia nóg, nie czuć lecącego z szybkością błyskawicy czasu. Szkoda tylko, że to niemożliwe…
                Bezimienna stwierdziła, że chwilowo ma dosyć. Wyślizgnęła się z objęć chłopaka i podeszła do stolika. Wybrała szklankę z wodą i wypiła ją jednym duszkiem. Musiała odpocząć jakiś czas, gdyż wiedziała, że inaczej za długo nie pociągnie. Do północy zostało jeszcze sporo czasu, trzeba wytrzymać i się do tej godziny nie połamać ani nie zmęczyć za bardzo. O dwunastej trzeba przecież być na parkiecie. Po paru sekundach wróciła na środek, przechodząc w ręce kolejnego licealisty, potem jeszcze innego, lecz żaden z nich nie był tym, z którym pragnęła zatańczyć. Później wyczuła zmianę w rytmie muzyki, melodia przyspieszyła, jakby coś zapowiadając. Dziewczyna poczuła, że jej serce przyspiesza, że zaczyna walić gwałtownie o żebra. Uśmiechnęła się tylko, mając nadzieję, że nikt tego nie słyszy. Jej samej wydawało się, że powoduje straszny hałas.
                Żyrandole rozbłysły nagle mocniej, sekundę później zgasły. Światło świec zniknęło również. Na sali zapanowały ciemności, ponieważ drzwi wejściowe zostały uprzednio zamknięte. Licealistów nie ogarnęła jednak panika, większość domyśliła się, jaki był koncept radnego, zwłaszcza, że do północy zostało już niewiele czasu, dokładnie dziesięć minut. Panowie wymieniali się ukradkiem partnerkami, niektórzy trafili na te, w których się ukradkiem podkochiwali. Część dziewczyn nie wiedziała, co się dzieje, a co sprytniejsze stosowały te samą technikę, co licealiści.
                Czarnowłosa zdała sobie sprawę, że ręka chłopaka, z którym dotąd tańczyła, wyślizgnęła się z jej uścisku. Jednak na jego miejsce zaraz przyszedł inny. poczuła jego dłoń na swojej talii. Uścisk był pewny i dawał irracjonalne poczucie bezpieczeństwa. Spletli swoje dłonie. Bezimienna zaciekawiła się, kto właściwie jej teraz towarzyszy. Niech to światło się wreszcie zapali! – błagała w myślach. Żyrandole rozbłysły dopiero minutę później, dzięki czemu dziewczyna mogła spojrzeć na swojego partnera. Miał brązowe, kręcone włosy, bardzo podobne do włosów Dawida. Brunetka wiedziała jednak, że to nie on. A szkoda – przemknęło jej przez głowę.
                Orkiestra zagrała ponownie. Tańce rozkręciły się na nowo, już nikt nie podpierał ścian. Krok do przodu, krok w tył, obrót… Piękne chwile. Szkoda tylko, że nie z tym, z kim bym chciała. Swoją drogą, byłby niezłym chłopakiem… Szczęściara z tej, która na niego trafi. Na jej wargach wykwitł delikatny uśmiech. Ciepły uścisk dłoni działał kojąco, a szczęście płynące z pląsów sprawiało, że chwila zamieniała się w przepiękny sen. Bezimienna przestraszyła się, że czar zaraz pryśnie, że się obudzi. Drgnęła. Chłopak wyczuł to. Pogładził ją po ręce, przekonując, że nie śni, a on jest prawdziwy.
                Tylko gdzie jest Dawid?
                Nie mogła się opędzić od przykrego uczucia, że wziął ją za wariatkę. Nic dziwnego, nie odzywała się w ogóle, do mówienia używała palców, zachowywała się nienormalnie…
                Zdefiniuj nienormalnie.
                Nietypowo?
                Być nietypowym znaczy być oryginalnym. Czym zatem się tak przejmujesz?
                Przecież on mógł mnie wziąć za idiotkę…
                Ale może tak nie pomyślał?
                Nie rób mi złudnych nadziei. Idź już spać.
                Dobranoc, mała pesymistko.
                Westchnęła cichutko z niezadowoleniem, jednak nic nie mogła poradzić na gryzące ją wyrzuty sumienia. Dobra, koniec – skarciła się w myślach. – Co ma być, to będzie i tyle.
- Proszę o uwagę. – Z galerii dobiegł ich znowu głos radnego. – Panowie, żadnych zamian! Północ za dwie minuty. Mam nadzieję, że zasad nie muszę przypominać. Najlepsza z całego balu chwila nadchodzi wielkimi krokami… Uwaga, jedenasta pięćdziesiąt dziewięć. Przygotujcie się. Uwaga…
                Zapadła cisza, przerywana jedynie tykaniem ogromnego, wiszącego nad balkonem zegara, na którego Bezimienna nie zwróciła wcześniej uwagi. Wszyscy wpatrywali się teraz w tarczę i przesuwającą się z wolna wskazówkę sekundnika. Potem zaczęli odliczać.
- Dziesięć… Dziewięć… Osiem… Siedem… Sześć… Pięć… Cztery… Trzy! Dwa! Jeden!
                Partner Bezimiennej odwrócił się w jej stronę. Dziewczyna powoli wyciągnęła przed siebie ręce, dotykając maski na jego twarzy. Zsunęła ją. Poczuła się bardzo oszołomiona, zobaczyła bowiem… Dawida. Jego brązowe oczy patrzyły na nią z radością i… czułością? Teraz on zdjął jej maskę, rzucając na posadzkę. Pochylił się do przodu. Ich usta się zetknęły…
                A czarnowłosą ogarnęła euforia.


                Płomienie wzbijały się wysoko w górę, osmalając ściany i sufit budynku. Miały strawę – setki, tysiące znajdujących się tutaj woluminów. Lizały kartki, pochłaniając żarłocznie zawartą w nich treść, zamykały raz na zawsze wiele światów. Wgryzały się w grube tomiszcza, obracając wszystko w popiół. Znikały praca i dorobek wielu pokoleń…
                A wszędzie leżał popiół…
                Tej nocy nie ostała się żadna kartka, żadna książka.
                Biblioteka Główna spłonęła całkowicie.

Rozdział 6 Morze


                Morze szumiało niespokojnie, fale obmywały sypki piasek. Mewy krążyły niespokojnie tuż nad powierzchnią wody, wypatrując kąsków nadających się do zjedzenia. Słońce już dawno zniknęło za chmurami, sino-szare niebo zapowiadało sztorm. Powiał silny wiatr, rozwiewając włosy Bezimiennej. Daleko na horyzoncie majaczyła zbliżająca się mgła. Stojąca nieopodal na skale latarnia rozbłysła mlecznym światłem, wskazując statkom drogę do portu. Coś wisiało w powietrzu, coś ciężkiego. Zimno przenikało do szpiku kości, lecz czarnowłosa wciąż stała na plaży. Podczas, gdy jej klasa siedziała w muzeum sztuki i zajmowała się oglądaniem obrazów, ona znajdowała się tu. Nie miała ochoty tkwić w kolejnym dusznym pomieszczeniu, słuchając przewodnika i przyglądając się niezbyt ładnym obrazom bądź rzeźbom.
                Mimo, iż intuicja ostrzegała ją, by nie zostawała dłużej nad morzem, ona i tak zostawała, zamyślona i wpatrzona w spienioną taflę. Nie przeszkadzał jej nawet deszcz, który zaczął padać kilka minut później i sprawiał, że całkowicie przemokła. Nie mogła się oderwać od tego miejsca, miejsca swojskiego i bezpiecznego. Wiązała ją magia. Usiadła na mokrym piasku.
                Dlaczego akurat na mnie spadły te wszystkie zagadki? Wciąż stoję w miejscu, nie wiem, kim jest Kuba Cameron. Nie wiem, skąd na grobie jego rodziny wzięła się biała róża. Nie wiem, co oznaczają słowa przepowiedziane mi przez Marię Beaufort. I, co najważniejsze, nie wiem, kto ze mną igra. A że igra, to wiem na pewno. Mam tylko nadzieję, że zdążę go przechytrzyć i przejrzeć jego plany…
                Zapięła kurtkę pod samą szyję i objęła się ramionami. Wiatr gwizdał jej w uszach, a bura mgła zmieniła swoje położenie, znacznie się przybliżając. Dziewczyna pomyślała, że mogłaby właściwie już wracać, ale szybko wygoniła ze swojej głowy tę myśl. Wiedziała, że przy tej pogodzie wychowawczyni nie pozwoli jej klasie pójść nad morze, a mieli to zrobić właśnie teraz, po południu. Jednak było zbyt niebezpiecznie.
                Dopiero, gdy rozpętało się piekło, czarnowłosa wstała i postanowiła stąd zwiewać. Niebo przecięły zygzaki błyskawic i uderzyły gdzieś daleko w wodę. Coraz większe grzbiety fal docierały aż do latarni, stojącej na skalistych wysepkach. Echo grzmotu potęgowało uczucie strachu, które zaczęło narastać w duszy czarnowłosej. W dodatku mgła dotarła na plażę, zasłaniając wszystko burą zasłoną. Nagła ciemność wystraszyła dziewczynę, nie wiedziała ona, dokąd idzie, w jakim kierunku i jak daleko ma do wyjścia z piaszczystego terenu. Na domiar złego, potknęła się i runęła z powrotem na piasek. Zaklęła w myślach, masując obolałą kostkę.
                Nagle usłyszała złowieszczy chichot, od którego po jej plecach przebiegły ciarki. Wzdrygnęła się i rozejrzała dokoła, próbując dostrzec cokolwiek. Zaczynała żałować, że ośmieliła się wybrać na tę eskapadę. Usiłowała się uspokoić. Przecież to tylko złudzenie, nic więcej. Tam nic nie ma. Spokojnie. Wdech… I wydech. Dostrzegła w mroku przed sobą nikłe światło. Pewnie latarnia, pomyślała z ulgą i pobiegła w tym kierunku. Wydostała się z obszaru mgły prosto w oślepiającą jasność. Okręciła się na pięcie, stwierdzając, że to jednak tu. Nie mogła jednak się cofnąć. Czuła się jak w klatce, drepcząc w kółko i nie mogąc się wydostać z zaklętego koła. Śmiech znowu się powtórzył, tym razem zdecydowanie bliżej. Czarnowłosa skuliła się, dopiero teraz poznając pełnię najprawdziwszego strachu i koszmaru.
                Zasłoniła rękami uszy, nie chcąc słyszeć tego chichotu. Jej ciało pokryło się gęsią skórką. Nie ustała na nogach i przyklękła na twardym podłożu. Nagle poczuła, że czyjaś ręka zaciska się na jej ramieniu i unosi w górę. Zobaczyła nad sobą twarze trzech młodzieńców, twarze niezwykle blade. Trzy pary czarnych oczu bez dna patrzyły uważnie na czarnowłosą, przewiercając jej duszę na skroś. Mimo wszystko byli przystojni. Bezimienna zacisnęła powieki. To nie może być prawda. Po prostu nie może… Wiedziała, że ma przed sobą Tsi’nach, pradawne demony morza, okrutne i złe stworzenia. A więc legendy nie kłamią, oni istnieją naprawdę… Jeden z nich zamachnął się i kopnął czarnowłosą w brzuch. Zwinęła się pod siłą ciosu, lecz nie upadła, podtrzymywana przez pozostałą dwójkę. Kiedy kolejne uderzenie, tym razem wymierzone w jej głowę, ogłuszyło ją, młodzieńcy puścili ją. Upadła na ziemię, pod ich stopy. W ręku któregoś z demonów zalśnił nóż. Cienka strużka krwi pociekła po szyi i ramieniu Bezimiennej, a ona sama, kopnięta ponownie, przestała już rozumieć, co się dzieje.
                Nagle usłyszała koło siebie ostre warknięcie i zobaczyła białą, wilczą sierść. Przybyłe stworzenie rzuciło się na trójkę napastników. Ci stracili odwagę do walki i uciekli w siną dal. Bezimienna poczuła na swojej twarzy liźnięcie mokrego jęzora. Zaraz po tym straciła przytomność.

                Jaskrawe światło jarzeniówki niemiłosiernie oślepiało. Wzrok potrzebował chwili, w czasie której źrenice należycie się zwężały. Dopiero wtedy można było otworzyć oczy, co też Bezimienna uczyniła. Pierwszą rzeczą, którą zarejestrowała, była wbita w jej nadgarstek igła połączona cienkim wężykiem z kroplówką. Potrząsnęła głową z niedowierzaniem i oparła się na łokciach, próbując usiąść. Zmrużyła oczy, dopiero teraz powracała jej pamięć o wcześniejszych wydarzeniach. Demony. Wilk. Uderzenia. Krew na czole... Zakręciło jej się w głowie i opadła z powrotem na łóżko. Dopiero teraz jej wzrok spoczął na stojącym obok łóżka białym stoliku, potem na ścianach w tym samym kolorze. Zaraz naprzeciwko niej znajdowało się okno z niebieską firanką i kwiatem fiskusa na parapecie. Obok stało drugie łóżko, starannie pościelone i pozbawione śladów czyjejkolwiek bytności tutaj. Bezimienna westchnęła, zanosiło się bowiem na wyjątkowo nudne i samotne popołudnie. Wbrew jej oczekiwaniom, drzwi izolatki otworzyły się już po paru minutach i do środka weszła kobieta, w osobie której czarnowłosa rozpoznała swoją wychowawczynię. Zaraz za nią wsunął się wysoki mężczyzna w białym kitlu, zapewne lekarz, dzierżąc w ręku notes i długopis. Złożył te przybory na podołku dziewczyny i odsunął się o krok.
- Napędziłaś nam wszystkim stracha – odezwała się nauczycielka, przewiercając ją spojrzeniem na wylot. – Niewiele brakowało, byś została na tej plaży. Znaleźli cię policjanci patrolujący po sztormie to miejsce – wyjaśniła, widząc zaskoczony wzrok swej podopiecznej. – Burza skończyła się równie nagle i szybko, jak się zaczęła, a ty leżałaś na piasku, krwawiąc. Panowie zadzwonili na pogotowie i przywieźli cię tutaj. Zastanawiasz się zapewne, jak ja cię odnalazłam? Otóż po twojej ucieczce bardzo się wystraszyłam, zadzwoniłam na policję. Powiedzieli mi, że znaleźli właśnie czarnowłosą dziewczynę – ciebie – i umieścili w szpitalu.
- Pamiętasz coś z tego, co się wydarzyło? – zapytał lekarz. – Czy pamiętasz, jak wyglądali sprawcy?
                Dziewczyna potrząsnęła głową. W rzeczywistości doskonale wiedziała, kto ją pobił, ale nawet, gdyby to im powiedziała, uznaliby ją za wariatkę.
- Cóż. Amnezja. Zdarza się. – Mężczyzna poklepał ją pokrzepiająco po ręce. Zostaniesz tu jeszcze kilka dni na obserwacji.
- Ile dokładnie?
- Możliwe, że pięć, wszystko zależy od tego, jak będzie wyglądać sytuacja.
- Pięć?! Aż tyle…? Ale ja mam wtedy bal…
- Piątego od teraz, mówisz? – uśmiechnął się. – Jeszcze zobaczymy.
                Po tych słowach zarówno ich nadawca, jak i starsza kobieta opuścili pokój.

                Czarnowłosa przewróciła się na drugi bok, zatykając sobie uszy i próbując nie słyszeć przejmującego wilczego wycia. Dokładnie to samo powtarzało się każdej poprzedniej nocy spędzonej w szpitalu. Ta była już czwartą i zarazem ostatnią, z czego Bezimienna się cieszyła. Zaraz potem przypomniała sobie o wilku i posmutniała, gdyż była niemalże pewna, że to ten sam, który wyrwał ją ze szponów Tsi’nach.
                Jednak liczył się tylko jutrzejszy bal, nic więcej.