piątek, 1 czerwca 2012

Rozdział 6 Morze


                Morze szumiało niespokojnie, fale obmywały sypki piasek. Mewy krążyły niespokojnie tuż nad powierzchnią wody, wypatrując kąsków nadających się do zjedzenia. Słońce już dawno zniknęło za chmurami, sino-szare niebo zapowiadało sztorm. Powiał silny wiatr, rozwiewając włosy Bezimiennej. Daleko na horyzoncie majaczyła zbliżająca się mgła. Stojąca nieopodal na skale latarnia rozbłysła mlecznym światłem, wskazując statkom drogę do portu. Coś wisiało w powietrzu, coś ciężkiego. Zimno przenikało do szpiku kości, lecz czarnowłosa wciąż stała na plaży. Podczas, gdy jej klasa siedziała w muzeum sztuki i zajmowała się oglądaniem obrazów, ona znajdowała się tu. Nie miała ochoty tkwić w kolejnym dusznym pomieszczeniu, słuchając przewodnika i przyglądając się niezbyt ładnym obrazom bądź rzeźbom.
                Mimo, iż intuicja ostrzegała ją, by nie zostawała dłużej nad morzem, ona i tak zostawała, zamyślona i wpatrzona w spienioną taflę. Nie przeszkadzał jej nawet deszcz, który zaczął padać kilka minut później i sprawiał, że całkowicie przemokła. Nie mogła się oderwać od tego miejsca, miejsca swojskiego i bezpiecznego. Wiązała ją magia. Usiadła na mokrym piasku.
                Dlaczego akurat na mnie spadły te wszystkie zagadki? Wciąż stoję w miejscu, nie wiem, kim jest Kuba Cameron. Nie wiem, skąd na grobie jego rodziny wzięła się biała róża. Nie wiem, co oznaczają słowa przepowiedziane mi przez Marię Beaufort. I, co najważniejsze, nie wiem, kto ze mną igra. A że igra, to wiem na pewno. Mam tylko nadzieję, że zdążę go przechytrzyć i przejrzeć jego plany…
                Zapięła kurtkę pod samą szyję i objęła się ramionami. Wiatr gwizdał jej w uszach, a bura mgła zmieniła swoje położenie, znacznie się przybliżając. Dziewczyna pomyślała, że mogłaby właściwie już wracać, ale szybko wygoniła ze swojej głowy tę myśl. Wiedziała, że przy tej pogodzie wychowawczyni nie pozwoli jej klasie pójść nad morze, a mieli to zrobić właśnie teraz, po południu. Jednak było zbyt niebezpiecznie.
                Dopiero, gdy rozpętało się piekło, czarnowłosa wstała i postanowiła stąd zwiewać. Niebo przecięły zygzaki błyskawic i uderzyły gdzieś daleko w wodę. Coraz większe grzbiety fal docierały aż do latarni, stojącej na skalistych wysepkach. Echo grzmotu potęgowało uczucie strachu, które zaczęło narastać w duszy czarnowłosej. W dodatku mgła dotarła na plażę, zasłaniając wszystko burą zasłoną. Nagła ciemność wystraszyła dziewczynę, nie wiedziała ona, dokąd idzie, w jakim kierunku i jak daleko ma do wyjścia z piaszczystego terenu. Na domiar złego, potknęła się i runęła z powrotem na piasek. Zaklęła w myślach, masując obolałą kostkę.
                Nagle usłyszała złowieszczy chichot, od którego po jej plecach przebiegły ciarki. Wzdrygnęła się i rozejrzała dokoła, próbując dostrzec cokolwiek. Zaczynała żałować, że ośmieliła się wybrać na tę eskapadę. Usiłowała się uspokoić. Przecież to tylko złudzenie, nic więcej. Tam nic nie ma. Spokojnie. Wdech… I wydech. Dostrzegła w mroku przed sobą nikłe światło. Pewnie latarnia, pomyślała z ulgą i pobiegła w tym kierunku. Wydostała się z obszaru mgły prosto w oślepiającą jasność. Okręciła się na pięcie, stwierdzając, że to jednak tu. Nie mogła jednak się cofnąć. Czuła się jak w klatce, drepcząc w kółko i nie mogąc się wydostać z zaklętego koła. Śmiech znowu się powtórzył, tym razem zdecydowanie bliżej. Czarnowłosa skuliła się, dopiero teraz poznając pełnię najprawdziwszego strachu i koszmaru.
                Zasłoniła rękami uszy, nie chcąc słyszeć tego chichotu. Jej ciało pokryło się gęsią skórką. Nie ustała na nogach i przyklękła na twardym podłożu. Nagle poczuła, że czyjaś ręka zaciska się na jej ramieniu i unosi w górę. Zobaczyła nad sobą twarze trzech młodzieńców, twarze niezwykle blade. Trzy pary czarnych oczu bez dna patrzyły uważnie na czarnowłosą, przewiercając jej duszę na skroś. Mimo wszystko byli przystojni. Bezimienna zacisnęła powieki. To nie może być prawda. Po prostu nie może… Wiedziała, że ma przed sobą Tsi’nach, pradawne demony morza, okrutne i złe stworzenia. A więc legendy nie kłamią, oni istnieją naprawdę… Jeden z nich zamachnął się i kopnął czarnowłosą w brzuch. Zwinęła się pod siłą ciosu, lecz nie upadła, podtrzymywana przez pozostałą dwójkę. Kiedy kolejne uderzenie, tym razem wymierzone w jej głowę, ogłuszyło ją, młodzieńcy puścili ją. Upadła na ziemię, pod ich stopy. W ręku któregoś z demonów zalśnił nóż. Cienka strużka krwi pociekła po szyi i ramieniu Bezimiennej, a ona sama, kopnięta ponownie, przestała już rozumieć, co się dzieje.
                Nagle usłyszała koło siebie ostre warknięcie i zobaczyła białą, wilczą sierść. Przybyłe stworzenie rzuciło się na trójkę napastników. Ci stracili odwagę do walki i uciekli w siną dal. Bezimienna poczuła na swojej twarzy liźnięcie mokrego jęzora. Zaraz po tym straciła przytomność.

                Jaskrawe światło jarzeniówki niemiłosiernie oślepiało. Wzrok potrzebował chwili, w czasie której źrenice należycie się zwężały. Dopiero wtedy można było otworzyć oczy, co też Bezimienna uczyniła. Pierwszą rzeczą, którą zarejestrowała, była wbita w jej nadgarstek igła połączona cienkim wężykiem z kroplówką. Potrząsnęła głową z niedowierzaniem i oparła się na łokciach, próbując usiąść. Zmrużyła oczy, dopiero teraz powracała jej pamięć o wcześniejszych wydarzeniach. Demony. Wilk. Uderzenia. Krew na czole... Zakręciło jej się w głowie i opadła z powrotem na łóżko. Dopiero teraz jej wzrok spoczął na stojącym obok łóżka białym stoliku, potem na ścianach w tym samym kolorze. Zaraz naprzeciwko niej znajdowało się okno z niebieską firanką i kwiatem fiskusa na parapecie. Obok stało drugie łóżko, starannie pościelone i pozbawione śladów czyjejkolwiek bytności tutaj. Bezimienna westchnęła, zanosiło się bowiem na wyjątkowo nudne i samotne popołudnie. Wbrew jej oczekiwaniom, drzwi izolatki otworzyły się już po paru minutach i do środka weszła kobieta, w osobie której czarnowłosa rozpoznała swoją wychowawczynię. Zaraz za nią wsunął się wysoki mężczyzna w białym kitlu, zapewne lekarz, dzierżąc w ręku notes i długopis. Złożył te przybory na podołku dziewczyny i odsunął się o krok.
- Napędziłaś nam wszystkim stracha – odezwała się nauczycielka, przewiercając ją spojrzeniem na wylot. – Niewiele brakowało, byś została na tej plaży. Znaleźli cię policjanci patrolujący po sztormie to miejsce – wyjaśniła, widząc zaskoczony wzrok swej podopiecznej. – Burza skończyła się równie nagle i szybko, jak się zaczęła, a ty leżałaś na piasku, krwawiąc. Panowie zadzwonili na pogotowie i przywieźli cię tutaj. Zastanawiasz się zapewne, jak ja cię odnalazłam? Otóż po twojej ucieczce bardzo się wystraszyłam, zadzwoniłam na policję. Powiedzieli mi, że znaleźli właśnie czarnowłosą dziewczynę – ciebie – i umieścili w szpitalu.
- Pamiętasz coś z tego, co się wydarzyło? – zapytał lekarz. – Czy pamiętasz, jak wyglądali sprawcy?
                Dziewczyna potrząsnęła głową. W rzeczywistości doskonale wiedziała, kto ją pobił, ale nawet, gdyby to im powiedziała, uznaliby ją za wariatkę.
- Cóż. Amnezja. Zdarza się. – Mężczyzna poklepał ją pokrzepiająco po ręce. Zostaniesz tu jeszcze kilka dni na obserwacji.
- Ile dokładnie?
- Możliwe, że pięć, wszystko zależy od tego, jak będzie wyglądać sytuacja.
- Pięć?! Aż tyle…? Ale ja mam wtedy bal…
- Piątego od teraz, mówisz? – uśmiechnął się. – Jeszcze zobaczymy.
                Po tych słowach zarówno ich nadawca, jak i starsza kobieta opuścili pokój.

                Czarnowłosa przewróciła się na drugi bok, zatykając sobie uszy i próbując nie słyszeć przejmującego wilczego wycia. Dokładnie to samo powtarzało się każdej poprzedniej nocy spędzonej w szpitalu. Ta była już czwartą i zarazem ostatnią, z czego Bezimienna się cieszyła. Zaraz potem przypomniała sobie o wilku i posmutniała, gdyż była niemalże pewna, że to ten sam, który wyrwał ją ze szponów Tsi’nach.
                Jednak liczył się tylko jutrzejszy bal, nic więcej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz